[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Babunia nie przypuszczała, aby bard miał choć pojęcie o miejscowych swarach, lecz żalnicka
wojna i jego naznaczyła, kiedy smocze łodzie piratów spadły znienacka na Skalmierz, obracając
w perzynę miasto z białego kamienia i sam pałac doży.
%7łar wygasł. Minstrel podniósł się z pieńka, roztarł zranione kolano i pokuśtykał ku olsze, u
której sobie uwiązał bułanego konika. Wsparł głowę o jego szyję i podumał chwilę nad wiedzmią
obietnicą i nad zaklętą księżniczką, której nie zdołał znalezć w zameczku jej męża. A pózniej
spomiędzy buczyny, olchy i głogu wybiegła mu na spotkanie ścieżka, wąska, zarosła trawą i
kręta. Tuż przy wyjściu z doliny rozdzielała się w dwie odnogi, prowadzące na północ, ku
wiergowskim siedzibom, i na zachód, ku odległym szczytom Pala, Maczugi i Mnicha. Lecz tylko
mały czyżyk, który siedział na głazie u rozwidlenia dróżek zobaczył, dokąd pojechał minstrel.
Tuż nad brzegiem Modrej dwa wędrowne szczury przemykały się rączo w komyszach
oszronionej tarniny. Mniejszy kluczył trochę, wyskakiwał na boki i wiedzmie się wydawało, że
widzi na jego pysku znajomy odblask niebieściuchnych ślepi ladacznicy Gronostaj. Nieopodal, w
osłoniętym sosnami zakolu gościńca dopalały się resztki kupieckiego wozu, który tego samego
rana turkotał z animuszem po bruzdach i wybojach. Właściciel leżał na boku, z kamieniem
niczym poduszka podłożonym pod głowę. Na jego rozszarpanym gardle widać było wyraznie
ślad zwierzołackich zębów.
Trochę dalej, u wejścia do jaskini, gdzie gniezdzili się szczurzy, cztery płowe koty
przywarowały czujnie w rumowisku głazów, wypatrując zdobyczy.
A w maleńkim górskim zameczku książę odłożył pergamin i zapatrzył się w ogień. W liście
książę Piorunek zaklinał go boskim imieniem, by wygnał Servenedyjki i przystąpił do ligi
przeciw zwierzchności Spichrzy. Tymczasem zamek nie przebudził się jeszcze i w komnacie na
wieży dwoje małych dzieci, płowe i czarnowłose, obracało się we śnie.
Wiedzma przymknęła oczy i przez dobrą chwilę wygładzała w myślach te wszystkie
opowieści, które przylatywały do niej jak pasma pajęczyny, by zaraz zniknąć na dobre. Potem
schowała flaszeczkę i, przytrzymując za krzyże, ciężko dzwignęła się na nogi. Jak to wiosenną
porą, podagra jej doskwierała, w plecach łupało niezmiernie, odbierając jej wszelkie lubieżne
chęci i do psot zniechęcając. Była stara. Nawet w młodzieńczej postaci. I rozumiała dokładnie, że
jej czas w Wilżyńskiej Dolinie przemija z wolna i że niezadługo zapragnie odejść w ogień
wedle woli boga odmienić się i odmłodnieć, albo wypalić bez reszty.
Już wkrótce, ojcze wyszeptała, gładząc szorstką powierzchnię głazu.
Lecz była jeszcze opowieść, od wszystkich innych osobna i pierwsza, podniosła więc naręcze
chrustu i niechętnie dosiadła brzozowej sztachety. A potem poleciała. Na północ.
*
Polana była niewielka i mroczna, ale samym jej środkiem płynął obficie strumyk,
wezbrawszy wiosennym śniegiem. A jezdzców było trzech. Przystanęli grzecznie, kiedy wiedzma
wynurzyła się z chaszczy.
O, nie ma mowy! zastrzegł się prędko mężczyzna w sutym błękitnym żupanie i czapce
rysiem obszytej. Ja prosty grasant jestem i tylko się przypadkiem w kompanii zaplątałem, a
jak się tu zasadzacie na zbójeckiego hetmana, to wiedzcie...
. .. że nie znajdziecie go, babko! dokończył śmiało najmłodszy, jasnowłosy chłopak w
srebrzystym, północnym szłomie. Tuż po rankorskiej bitwie jakoby w ziemię się zapadł i nie
widzieliśmy go więcej. Może nie żyje. A szkoda wielka, bo on do wiedzm był prędki, przez
strumień by was przeniósł, a może i przyhołubił na dobre.
Et, niewielka strata zaskrzeczała wiedzma. Ty mi się lepiej nadasz młody, gładki,
zasobny i wysokiego rodu. Chwytaj i przenoś, mój słodki, a wynagrodzę cię hojnie życzeniem,
dobrym słowem, a może i całusem! I wyszczerzyła oba nadpróchniałe zęby.
A zabieraj tę gębę, bo inaczej ci, babo, kijem grzbiet wymłócę...! zamiast młodzieńca
obruszył się grasant w błękitnym żupanie, nader wymownie sięgając ku rękojeści zgrabnej
żalnickiej szabelki.
Zostaw, Bogoria! Trzeci z jezdzców, wysoki mąż w zwyczajnym ciemnym kaftanie i
gładkiej srebrnej opasce na czole, zeskoczył z siodła. Ja was, babciu, przeniosę.
Jesteście pewni, panie? zaniepokoił się grasant. Przecie to jest, z przeproszeniem,
wiedzma. Po stroju widać, że obca, i nie wiadomo nawet, czy jej kto od pomorckiej strony na
nieszczęście nie nasłał.
Człek w srebrnej opasce na czole nie słuchał go jednak. Zdjął z ramion płaszcz, pyszny,
podbity sobolem, i z wielką starannością owinął weń Babunię, a potem ujął mocno, że nie mogła
się ruszyć, i przeniósł przez strumyk.
Wcale nie chciałam cię dotknąć zarechotała wiedzma. Nie chciałam cię uczarować.
Daremne zresztą zachody, bo tobie już niewiele zostało do odebrania. Jeśli cokolwiek, kniaziu.
Na przeciwnym brzegu grasant w rysiowej czapce pobielał nagle na twarzy i uczynił gest,
jakby chciał pchnąć konia w strumień i stratować wiedzmę.
Skoro tak mówicie. Mężczyzna nader ostrożnie postawił ją na brzegu i cofnął się ze
[ Pobierz całość w formacie PDF ]