[ Pobierz całość w formacie PDF ]
świadkiem ich wysiłków i walk. Dzika krew wrzała w nim na wspomnienie strzelaniny i
obłąkanej gonitwy ku płonącej chacie na ratunek Wabigoona. Nagle jego oczy pochwyciły biały
błysk przedmiotu odległego zaledwie o pięćdziesiąt kroków. Wstał i podszedł bliżej, chichocząc,
pełen okrutnej radości. Woongowie nie zatroszczyli się o pochowanie swego towarzysza;
rozrzucone po ziemi kości trupa były na czysto ogryzione przez małe drapieżniki leśne.
Mukoki wrócił do swego pakunku i siadł. Choć zapadała już ciemność, nie próbował
naniecić ognia. Przyniósł z sobą żywność, ale nic nie jadł. W lesie gęstniały cienie, a mrok
potężniał u podnóża góry. Indianin siedział, wciąż milcząc i nasłuchując. Jęły ku niemu dobiegać
głosy nocy, na razie zresztą ciche i nieśmiałe. Ćwierkanie drobnych ptasząt zbudzonych
nastaniem ciemności, hukanie sowy, daleki krzyk rysia i plusk wydry nurkującej w jeziorze.
Potem wiatr zaczął szeptać śród iglastych konarów, nucąc starą pieśń głuszy, a Mukoki
wyprostował się i spojrzał na czerwoną łunę rozlaną na niebie w miejscu, gdzie spoza gór
wypłynął właśnie księżyc. Po chwili wstał, ujął w dłoń fuzję i wdrapał się na szczyt wyniosłości.
U jego stóp leżał niezmierzony kraj, sięgający do mórz arktycznych. Kędyś w tej dziczy
przebywał Wolf.
Księżyc popłynął wyżej. Wydobył z mroku postać starego Indianina, który sztywny jak
głaz, stał wsparty plecami o biały, pozbawiony kory pień uschłego drzewa. Raptem Mukoki
pochwycił jakiś głos i zwrócił twarz w tę stronę. Dźwięk dobiegł z rumowiska głazów, jakby
niewielki kamień, niebacznie trącony, padł na skalisty grunt. W ślad za tym wśród ciemności
błysnął ogień i huknął strzał karabinowy.. Mukoki przypadł do ziemi. Teraz zabrzmiał wrzask tak
okropny, tak nieludzki, tak przejmujący do szpiku kości, że w odpowiedzi Muki wydał mimo
woli głuchy jęk. Leżał potem na ziemi bez ruchu, jakkolwiek strzał go nie dosięgnął. Instynkt
raczej niż rozum kazał mu postąpić w ten sposób. Ostrożnie podniósł broń do ramienia. Ale śród
głazów nic się nie poruszyło. Po chwili z połowy stoku dobiegł znowu ten sam wrzask. Mukoki
wiedział, że żadne zwierzę nie wydałoby podobnego dźwięku i że pochodzi on z ust ludzkich, był
to jednak najokropniejszy głos, jaki kiedykolwiek słyszał. Zadygotał i kucnął na ziemi, a
nieokreślony strach mroził mu krew w żyłach. Głos zaś powtórzył się jeszcze i jeszcze, coraz
bardziej oddalony, dochodząc ze stóp wzgórza, z prerii, z parowu, odbity wielokrotnym echem
od skalnych ścian, zmuszając do nagłego milczenia inne stwory nocne, szarpiąc lękiem duszę
Mukiego. Stary wojownik nie odważył się wykonać najmniejszego ruchu, aż ostatnie echo
zamarło w oddaleniu i jedynie senny powiew szeleścił w gałęziach drzew.
XI. KRZYK W PAROWIE
Gdyby Mukoki był białym, poddałby niesamowity krzyk surowej analizie. Lecz jego
światem była dzika knieja, w tej zaś kniei po dziś dzień nie rozbrzmiewają podobnie ani głosy
ludzkie, ani zwierzęce. Toteż stary Indianin przetrwał całą godzinę skulony na jednym miejscu,
drżąc w dalszym ciągu z wielkiej trwogi i próżno starając się zrozumieć to, co zaszło. Wreszcie z
wolna ją! przychodzić do siebie. Ostatecznie od szeregu lat obracał się w towarzystwie białych
mieszkańców faktorii i rozsądek począł w nim zwalczać zabobony czerwonej rasy.
Strzelano do niego! Słyszał śpiewny gwizd kuli ponad głową i jej uderzenie o drzewo, o
które był oparty. W tych skałach, od których nie mógł teraz oderwać wzroku, przez pewien czas
krył się człowiek. Ale co za człowiek? Przebiegał pamięcią starodawne bojowe okrzyki swego
plemienia, lecz nic nie przypominało wrzasków, które wybuchły po strzale. Słyszał je nadal.
Brzmiały mu w uszach, powodując przykry dreszcz. A im bardziej starał się coś pojąć, tym
głębsza ogarniała go trwoga, aż niby ścigany zwierz przemknął chyłkiem w dół stoku, minął
kotlinę i znalazł się na łące. Wciąż gnany niewysłowionym lękiem, śpieszył wstecz, własnym
[ Pobierz całość w formacie PDF ]