[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Mam wrażliwe piersi, bardzo przepraszam, bo się pogniewam.
- Cicho, sza, teraz ani mru-mru - rozkazał baso-
148
wym szeptem pułkownik. - Zbliżcie się, konsumenci, coś wam powiem.
Zaczekał, aż stanęliśmy wszyscy przed takimi samymi drzwiami, jakie widzieliśmy na
początku.
- Kogo tam cholera niesie. - Spojrzał z gniewem w głąb korytarza za nami. - A to dranie.
Zostawili kuchnię na boskiej opiece. Pani coś miała w torebce, kar-kóweczko moja?
Zagulgotał jak dębowy antałek, wytarł usta rękawem białego fartucha i wsadził flaszeczkę z
resztką płynu do własnej kieszeni.
- Ostrzegam, żeby niczego nie ruszać i palcami nie dotykać. Patrzeć można, ale próbować
zabraniam. Słyszycie?
- Panie pułkowniku, do kogo pan mówi? Przecież pan zaprasza artystów, świadków epoki.
- Pracowałem kiedyś w sektorze artystów. Jednemu to tak przyłożyłem, że za przeproszeniem
nogami się nakrył. Ale to dygresja. Więc nie macać palcami i nie hałasować. Wszyscy
zrozumieli?
- Wszyscy, wszyscy - powiedział Kolka.
- A ten puchacz? - Szef wskazał moją skromną osobę, dyszącą pod futryną drzwi. - Co ci tak
oczka wy-puczyło?
- Kac, ojcze, kac totalny.
- Może, nieszczęsny, zjadłeś ragout?
- Zjadłem, ojcze.
- To wypij duszkiem miarkę na trzy łyki. - Podał mi flaszeczkę, którą wyłudził od pani Gosi. -
91
Gotować, kochani, to ja po prawdzie nie umiem. Nie umiem i nie lubię.
- Pułkowniku, nam duszno - zajęczała Gosia.
- Już otwieram, otwieram.
Zachrobotał kluczami, nacisnął kolorowe tastery i otworzył żelazne wierzeje. Ponownie
znalezliśmy się w spiżami, ale tym razem dobrze zaopatrzonej. Na wysokich półkach leżały
mieniące się kolorowymi etykie-
149
tami wielkie puszki konserwowej szynki. Po prawej stronie stały skrzynki z butelkami, jakich od
lat nie widziały nasze oczy.
- Nie patrzeć, nie patrzeć - ponaglał szef kuchni. -Jazda na schody.
Przed nami były strome, kamienne stopnie, wspinające się pod czarny sufit. Pułkownik
zatrzymał się u szczytu i rzekł sam do siebie:
- A jak mi łeb utną? Tylko trzy lata zostały do emerytury.
- Pułkowniku - odezwał się zniecierpliwiony Kolka Nachałow. - My tylko rzucimy okiem i na
paluszkach wyjdziemy. Jej Bohu, po co ta mitręga.
- Twój tatuś był moim profesorem - uspokajał siebie kucharz pułkownik. - Jak święto, to święto.
A wrogów, jakichś wywrotowców nie ma między wami? No dobrze. W taki dzień chyba
można.
Westchnął uroczyście, obejrzał pod światło odratowanej żarówki najważniejszy klucz,
ucałował go jak relikwię. A potem zaczął go pasować do dziurki w zamku zwykłych białych
drzwi oblazłych z farby. Na nadna-turalnie wielkiej jego twarzy, jakby powiększonej przez
nieznany kataklizm biologiczny, więc na tej twarzy, która była sympatyczna i odrażająca
zarazem, na tej kolosalnej gębie pojawił się wyraz jakiejś nieprzyzwoitej rozkoszy. Gmerał w
otworze zamka i czerwieniał coraz bardziej. Z głębi korytarza aż tu, do tej królewskiej spiżarni
dolatywał zniekształcony dzwięk organów Hammonda. Wreszcie zamek szczęknął wesoło i
następne drzwi zostały sforsowane.
- Pół roku nie otwierałem - powiedział z ulgą pułkownik. - Co pół roku robię kontrol. Ale tylko ja
sam. Jeszcze nigdy nie było potrzeby użyć tej drogi. Daj Boże i na przyszłość.
Stłoczyliśmy się w ciasnym pomieszczeniu pełnym starych mioteł, pustych butelek po paście
do podłóg i uszkodzonych części elektroluksów.
150
- Gotowi? - spytał kucharz, prostując się przed ostatnimi drzwiami.
- Gotowi - szepnęła uroczyście pani Gosia. Wtedy on położył rękę na złoconej gałce
ostatniego zamka. Wolno przekręcał ją w lewo, a my już słyszeliśmy podniosłą muzykę,
jaką grają w kościołach albo w krematoriach. Drzwi odsłaniały bez pośpiechu wspaniałe
wnętrze, wielkie jak kaplica. Zciany i kolumny wyłożone były marmurem, spękanym co
prawda gdzieniegdzie, lecz pęknięcia te troskliwa ręka zaszpachlo-wała starannie
odpowiednio dobranym kitem. Z wysokiego sufitu, zdobnego w klasycystyczne sztukaterie,
zwisały ciężko pozłociste żyrandole mieniące się kolorami tęczy sutych kryształów. Ale
wszystko to było niczym w porównaniu ze stołami. Te stoły przypominały czasy Radziwiłłów
albo królów saskich na polskim tronie. Okryte historycznymi obrusami, umajone zielenią,
92
obciążone cudowną muzealną zastawą, uginały się pod brzemieniem wyszukanych potraw
i flaszek z trunkami.
- Czy to pan sam nagotował? - spytał wstrząśnięty Kolka Nachałow.
- Ja nie umiem gotować - odparł wzruszonym głosem kucharz pułkownik. - Cały świat gotował,
smażył, dusił, piekł te cuda. Nasza partia od dwóch lat ciułała każdy cent zagraniczny na
ten tajny bankiet dla najwyższego kierownictwa. Wiecie, konsumenci, że od trzech miesięcy
minister spraw zagranicznych nie może wyjechać do ONZ, bo nie ma na podróż? Dopiero
dziś wpłynęły pierwsze dolary, ktoś kupił w sklepie dewizowym szwedzkie zapałki, jakiś
Arab nabył trzy tuziny kondonów i została wreszcie wpłacona zaliczka na bilet dla ministra.
Bardzo proszę wchodzić delikatnie, bo podłoga śliska, i tylko patrzeć, Boże broń, niczego
nie dotykać. Ostrzegam, że ja mam dobre oko.
Na palcach weszliśmy do sali bankietowej, która, choć oświetlona żyrandolami w stylu epoki
Józefa Wis-sarionowicza, pozostawała w złocistym półmroku, co w
151
[ Pobierz całość w formacie PDF ]