[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pana z pistoletem zaraz po powrocie z Kolumbii. Co go tak zdenerwowało? Może pomieszało
mu się w głowie po ucieczce z rąk Interpolu?
Niech pan przestanie, Sakson wtrącił się adwokat. To co pan mówi jest obrazliwe
dla pana Sabatiniego i nie omieszkam o tym powiedzieć pańskiemu przełożonemu...
Sabatini z trudem powstrzymał się, aby nie wybuchnąć. Nie znosił kłopotów, które
kwalifikowały się na pierwsze strony gazet. Widział przez okno grupki dziennikarzy,
czekających tylko na sensację. Policja zablokowała im drogę do domu, ale nie mogła zabronić
fotografowania i filmowania. Gnidy, pomyślał z nienawiścią Sabatini.
Zadzwonił telefon. Odebrał Boursican i przekazał słuchawkę Saksonowi.
To do pana, komisarzu powiedział cierpko.
Słucham, Sakson odezwał się komisarz, a jego brzydka twarz znalazła się przez
chwilę w promieniach słońca padających zza okna. Sabatini i adwokat odwrócili z
niesmakiem wzrok. Komisarz milczał i cierpliwie słuchał głosu dolatującego ze słuchawki. W
końcu podziękował swojemu rozmówcy i z triumfem w oczach spojrzał na Sabatiniego.
Jakże smutny jest los porządnego obywatela, którego otaczają męty powiedział
zgryzliwie. Przed kilkoma minutami znaleziono pańskiego goryla, Petrovica. Nie żyje. Czy
to nie straszne, panie Sabatini?
Gangster odwrócił się do okna i sięgnął do pudełka z papierosami. Wyjął jednego,
przytknął do nosa i wąchał. Adwokat zapalił mu przed oczami zapalniczkę, ale Sabatini
pokręcił przecząco głową.
Nie rozumiał, co się mogło stać. Czyżby Calthrop zaatakował go właśnie w taki
sposób? Byłoby to bardzo głupie, stwierdził w myślach. Przyszło mu też do głowy, że jego
nowojorscy koledzy mogli w tym maczać palce. Po co w takim razie informowali go o
Calthropie? Sytuacja gwałtownie się pogmatwała, a to wzbudzało niepokój gangstera. Był
szanowanym i bogatym obywatelem, przyjacielem ministrów i bankierów, szefem potężnej
paryskiej machiny przestępczej; z wielu stron mogła płynąć przyjazń bądz nienawiść,
pomyślał. Oczywiście nie bał się, ale był pewien, że od tej chwili ludzie nie dadzą mu
spokoju. A w interesach właśnie spokój był najważniejszy. Cóż, postanowił, na jakiś czas
będzie musiał ograniczyć swoją działalność. Czuł się jak brydżysta, któremu w trakcie gry
zabrano od stolika wszystkich partnerów. Mógł sobie co najwyżej poprzekładać karty i
popatrzeć, ale nie mógł grać i wygrać, a to bolało najbardziej.
Gazeta, którą Charles Calthrop trzymał w ręku, była zwykłym paryskim brukowcem.
Kupił ją, ponieważ rzuciła mu się w oczy pierwsza strona, a właściwie wydrukowany dużymi
literami tytuł: WIELKI SABATINI I TRUPY! . W miarę czytania jego twarz robiła się
coraz poważniejsza. Wśród zwykłego redaktorskiego bełkotu i celowego podgrzewania
sensacji, znalazł fakty, które go zaniepokoiły. Z artykułu dowiedział się, że jego brat, Roger,
zakonnik z Brazylii, został odbity przez agentów Interpolu z rąk ludzi wynajętych przez
Lamartine a, sekretarza Francoisa Sabatiniego. Dziennikarz, który najwyrazniej dobrze
rozpoznał temat, podał nawet nazwisko jednego z agentów i nie omieszkał podkreślić, że jest
nim syn słynnego emerytowanego komisarza policji, Claude a Lebela. Calthrop oparł się o
siedzenie wynajętego mercedesa i przymknął powieki. Dopiero teraz miał pełny obraz
sytuacji.
Natychmiast ze swoich planów wykluczył Sabatiniego. W tej chwili Francuz był
niegrozny, sam miał kłopoty z policją. Calthrop wahał się, jak ma postąpić. Znał swojego
brata. Wiedział, że nie oszczędzono mu przyjacielskich informacji. Domyślał się co
przeżywa wrażliwy i nie znoszący przemocy Roger. Do tego dochodziła niezrozumiała dla
zwykłego człowieka wiara, dziecięca ufność w sprawiedliwość świata. Calthrop widział już
ludzi, którzy zamęczali się z powodu wyrzutów sumienia. Widział żywych i widział tych,
którzy nie znieśli cierpienia i sami odebrali sobie życie.
Calthrop nie miał wątpliwości, że jego brat należał właśnie do tego rodzaju ludzi.
Poświęcił się dla innych i żył uczciwie. Pod tym względem był prawdziwym perfekcjonistą,
zaprzeczeniem zbrodni i przemocy, zaprzeczeniem Charlesa i nie żyjącego już Richarda.
Zwiadomość, że gdzieś daleko, w egzotycznych warunkach pracuje jako zakonnik ich
najmłodszy brat, dawała obu płatnym mordercom nieokreślony komfort psychiczny. Calthrop
nigdy na ten temat nie rozmawiał, ale nie wyobrażał sobie, aby ktoś obcy mógł ten stan
naruszyć. Na przekór temu czym się zajmował, chciał za wszelką cenę ochronić naiwne
oddanie i wiarę najmłodszego z Calthropów.
Ręka Calthropa przekręciła kluczyk w stacyjce, a noga nacisnęła stopniowo na gaz.
Mercedes miękko wytoczył się na ulicę. Słońce stopniowo zachodziło i powietrze nabierało
purpurowego, krwawego koloru. 6 września wieczorem sprawiał wrażenie pochodni, która
powoli przesuwa się nad Paryżem. Zmysły Calthropa odbierały ten silny, atawistyczny sygnał
przyrody i nie bronił się. Mężczyzna pozwolił sobie na chwilę relaksu i z łagodnym
uśmiechem obserwował ulicę, po której raz za razem przesuwały się objęte mocno pary. Tak
właśnie wyglądała normalność, do której po latach chciał wrócić.
Wjechał na jednokierunkową rue de Dantzig. Za pół godziny chciał dotrzeć do
Hotelu de Ville , gdzie umówił się z Rosemary Greenwood. Kiedy Calthrop znalazł się w
hotelu, od razu skierował się do restauracji. Obrzucił szybkim spojrzeniem hall, spojrzał w
wiszące na ścianie lustro i zatrzymał się tuż za progiem restauracji. Jego oczy bez trudu
odnalazły sylwetkę panny Greenwood. Siedziała przy dwuosobowym stoliku blisko ściany i
piła szampana. Towarzyszy jej wysoki, barczysty mężczyzna z ciemnymi włosami.
Morderca odwrócił się i podszedł do jednej z kabin telefonicznych. Wykręcił numer
do recepcji Hotelu de Ville i z rozbawieniem przyglądał się jak młody, chudziutki
recepcjonista podnosi słuchawkę.
Z panną Rosemary Greenwood proszę powiedział, starając się nadać swojemu
głosowi dystyngowane brzmienie. W tej chwili powinna znajdować się w restauracji.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]