[ Pobierz całość w formacie PDF ]
– Mój Boże, nawet nożyczek mi nie dadzą – płaczliwym głosem odpowiedział Iwan
Mikołajewicz i, przechylając się na oparcie krzesła, robił minę człowieka bardzo
skrzywdzonego, ale po chwili znowu wpadał w zachwyt.
Dawniej, gdy Wołodia przyjeżdżał, również robił ozdoby na choinkę i wybiegał na
podwórze, by patrzeć, jak stangret z pastuchem usypywali wzgórek ze śniegu. Teraz,
podobnie jak Czeczewicyn, nie zwracał najmniejszej uwagi na kolorowe bibułki. Ani razu
nie
odwiedził stajni. Siedzieli obaj pod oknem i o czymś rozmawiali półgłosem, potem
rozłożywszy atlas geograficzny przyglądali się jakiejś mapie.
– Najpierw do Permi... – półgłosem mówi Czeczewicyn – stamtąd do Tiumenia... potem
do
Tomska... potem... potem... na Kamczatkę... Stamtąd na łódkach Samojedów przez
Cieśninę
Beringa... A tam już Ameryka... gdzie jest moc zwierząt futerkowych.
– A Kalifornia? – spytał Wołodia.
– Kalifornia jest niżej... Byleby tylko dostać się do Ameryki, a wtedy Kalifornia nie za
górami... a żyć można z polowania i rabunków.
Czeczewicyn przez cały dzień unikał dziewczynek i patrzył na nie spode łba. Wieczorem
po herbacie tak się złożyło, że na pięć minut zostawiono go samego z dziewczynkami.
Milczeć nie wypadało, więc odchrząknął z powagą, prawą dłonią potarł lewą rękę,
spojrzał
ponurym wzrokiem na Katię i spytał:
– Czytała pani Mayne Reide'a?
– Nie, nie czytałam... Proszę pana, czy pan umie jeździć na łyżwach?
Czeczewicyn, pogrążony w swych myślach, nie odpowiedział na to pytanie, a tylko
wydął
policzki i westchnął tak, jakby mu było bardzo gorąco. Jeszcze raz podniósł wzrok na
Katię i
powiedział:
– Gdy stado bizonów pędzi przez pampasy, to ziemia aż drży i spłoszone mustangi
galopują i rżą. – Czeczewicyn smutno się uśmiechnął i dodał: – I Indianie napadają na
pociągi. Ale najgorsze ze wszystkiego są moskity i termity.
– A co to jest?
– To jest coś w rodzaju mrówek, tylko że ze skrzydłami. Tną bardzo mocno. Wie pani,
kto
14 dżyn – ang. gin, alkohol.
35
ja jestem? – Pan Czeczewicyn.
– Nie. Ja jestem Montigomo – Jastrzębi Pazur, wódz niezwyciężonych.
Masza, najmłodsza dziewczynka, spojrzała na niego, potem na okno, za którym zapadał
już zmierzch, i powiedziała z zadumą:
– A u nas wczoraj gotowali soczewicę. 15
Całkiem niezrozumiałe słowa Czeczewicyna oraz to, że Czeczewicyn bez przerwy
szeptał
z Wołodią, i to, że Wołodia nie bawił się, a wciąż o czymś myślał – wszystko to było
zagadkowe i dziwne. Obie starsze dziewczynki, Katia i Sonia, zaczęły uważnie
obserwować
chłopców. Wieczorem, gdy chłopcy zabierali się do spania, dziewczynki podkradły się
pod
drzwi ich pokoju i podsłuchały rozmowę. Oto, czego się dowiedziały! Chłopcy zamierzali
uciec do jakiejś Ameryki na poszukiwanie złota; wszystko już mieli przygotowane do
drogi:
pistolet, dwa noże, suchary, szkło powiększające zamiast zapałek, kompas i cztery ruble
gotówką. Dziewczynki dowiedziały się też, że chłopcy będą musieli przejść pieszo kilka
tysięcy wiorst, że w drodze będą walczyli z tygrysami i dzikusami, że potem będą
zdobywali
złoto i kość słoniową; będą zabijali nieprzyjaciół, zostaną piratami, będą pili dżyn,
wreszcie,
że ożenią się z pięknymi kobietami i zajmą się uprawą plantacji. Wołodia i Czeczewicyn
rozmawiali z wielkim przejęciem przerywając sobie nawzajem. Czeczewicyn nazywał
siebie
w tych rozmowach: „Montigomo – Jastrzębi Pazur", Wołodię zaś – swoim bratem,
,,Bladą
Twarzą".
– Słuchaj, tylko ani słowa o tym mamie – powiedziała Katia do Soni kładąc się spać. –
Wołodia przywiezie nam z Ameryki złota i kości słoniowej, a jak się wygadasz, to go nie
puszczą.
W przededniu Wigilii Czeczewicyn przez cały dzień studiował mapę Azji i coś notował,
Wołodia zaś, znużony i spuchnięty, jakby go ucięła pszczoła, mocno ponury chodził po
pokojach i nic nie jadł... W dziecinnym pokoju zatrzymał się nawet przed świętym
obrazem,
przeżegnał się i powiedział:
– Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu! Boże, miej w opiece moją biedną,
nieszczęśliwą
mamę! Wieczorem Wołodia rozpłakał się. Przed pójściem spać długo obejmował ojca,
matkę
i siostry. Katia i Sonia wiedziały, o co chodzi, młodsza zaś Masza nie domyślała się
wcale;
gdy spojrzała na Czeczewicyna, wpadała w zadumę i, wzdychając, mówiła:
—Niania mówi, że w poście trzeba jeść groch i soczewicę.
W Wigilię wcześnie z rana Katia i Sonia cicho wstały i poszły popatrzeć, jak chłopcy
będą
uciekali do Ameryki. Ostrożnie przysunęły się do drzwi.
– Nie jedziesz więc? – pytał ze złością Czeczewicyn. – Odpowiedz! Nie pojedziesz?
– O, mój Boże! – cicho płakał Wołodia. – Jakżesz ja mam jechać? Żal mi mamy.
– Blada Twarzy, bracie mój, proszę cię, abyś jechał! Zapewniłeś, że pojedziesz, sam
mnie
do tego namawiałeś, a teraz, kiedy mamy jechać, tchórzysz!
– Ja... ja nie stchórzyłem... tylko... tylko żal mi mamy.
– Odpowiadaj: jedziesz czy nie?
– Pojadę, tylko... troszeczkę zaczekaj. Chciałbym jeszcze troszkę pobyć w domu.
– W takim razie jadę sam! – postanowił Czeczewicyn.– Obejdę się bez ciebie. A
[ Pobierz całość w formacie PDF ]