[ Pobierz całość w formacie PDF ]
tu podrzuciła pół roku temu. I zupełnie o tym zapomniała. Pewnie wynajęła moją willę
w Beverly Hilis i boi się do tego przyznać.
- Podobno pobyt tu kosztuje majątek - stwierdził Jupiter, sadzając starszą damę
na plastikowym krzesełku. - Córka płaci?
Martha znów zachichotała.
- Rebecca ma męża sknerę. Sama płacę.
Przy barku nie było nikogo. Widać personel całkowicie potracił głowy. Słychać
było klaksony i wycie karetek pogotowia. Jupiter wszedł za ladę i otworzył lodówkę.
Była pełna alkoholi i wszelakich napojów.
- Co dla pani? - zawołał.
- Nie chcę gin-fizzu. Chcę Glennfiddich on the rocks! - rześko zerwała się z
krzesła. Z wprawą barmana nalała wysoką szklankę tajemniczej, sobie tylko znanej
mieszanki. - Tobie też radzę.
- Nie mogę. Prowadzę samochód - wziął dużą butelkę mineralnej.
Choć nie było już tak gorąco jak przed burzą, powietrze wydawało się duszne i
lepkie od wilgoci. - Twierdzi pani zatem, że doktor Cloony żyje z majątków swoich
pacjentek?
- Oczywiście. Ma świetnych adwokatów i nikt się do niego nie przyczepi. To, że
stuletni artyści umierają, nikogo nie dziwi. To, że swoje olbrzymie pieniądze zapisują
na rzecz kliniki, także nie. W końcu lepiej wyposażyć Glenwood niż cmentarz dla
zwierząt albo fundację jednego z tych obłąkanych sekciarzy, którzy mylą Boga z
diabłem. No nie? - jej oczy śmiały się. Alkohol w zastraszającym tempie znikał ze
szklanki. - To, że się zawaliło nowe skrzydło kliniki, też jest winą doktorka. Chciał
zaoszczędzić na materiałach budowlanych. Pomagał mu w tym taki hochsztapler, Bili
Goodvin. - Powtórzę dawkę korzystając z tego, że nie widzi mnie żaden pielęgniarz!
Jupiter odstawił butelkę. Była prawie pusta.
- %7łaby mi się w brzuchu zalęgną - powiedział, gdy rozbawiona Martha Colby
dopadła nowej, podwójnej porcji ulubionego trunku. - Muszę już iść. Przyjechałem, by
odwiedzić znajomą.
- Kogo?
- Nazywa się Sharon Carter. Jest dziennikarką radiową.
- Jeśli ma mniej niż dziewięćdziesiąt lat, to nie słyszałam o niej.
Pojawiła się pielęgniarka z wyraznie zmarszczoną twarzą.
- O, miss Colby! Nie wolno pani pić alkoholu! Co doktor powie?
- Nic. Bo mu o tym nie wspomnisz. Jasne, dziecinko? Do widzenia, chłopcze.
Odszukaj znajomą, o ile jeszcze żyje! - piskliwy śmiech staruszki w różowym płaszczu
kąpielowym długo wisiał w powietrzu.
W administracji nie było Cariny Lopez. W ogóle nikogo nie było. Jupiter
ostrożnie odwrócił ekran komputera. Wcisnął enter. Ukazała się lista pacjentów.
- Jest! Sharon Carter. Pokój czterdziesty drugi. Trzecie piętro.
Mijali go w pędzie sanitariusze z noszami. Nikt nie zwracał uwagi na gościa. No,
może z wyjątkiem porcelanowej lalki Barbie. Stała na szczycie schodów, a łzy jak groch
płynęły po jej policzkach.
- Taka tragedia! A... pan do kogo? Dziś nie ma odwiedzin. Doktor Cloony...
Jupiter przystanął. %7łałował, że nie ma z nim Crenshawa. Ten zawsze sobie
radził z dziewczynami.
- Doktora spotkałem, jak zjeżdżał do miasta. Zgodził się na moje odwiedziny u
Sharon.
- U panny Carter? Naprawdę się zgodził? - błękitne oczy otworzyły się szeroko.
- Tak. Przecież tu trzeba ludziom pomagać. Wichura zwaliła część budynku.
Lalka Barbie znów zalała się łzami.
- No właśnie. Trzech pacjentów zginęło. Zmierć na miejscu. A pielęgniarka z
trzeciego piętra została ranna. Ma zmiażdżoną stopę.
Jupiter nie wiedział, jak pocieszać dziewczynę.
- Pogotowie się tym zajęło. Czy Sharon jest u siebie?
Skinęła głową.
- Powinnam jej podać środek nasenny. Doktor kazał...
- Zajmę się nią. Gdzie te pigułki?
Dziewczyna sięgnęła do kieszeni fartucha. Wyjęła słoiczek pełen żółtych
drażetek.
- Dwie, dobrze? Pójdę na dół. A ona niech to popije.
W pokoju było mrocznie, żaluzje nie przepuszczały światła. Ale Sharon nie
spała. Siedziała na łóżku, w koronkowej piżamie, z walkmanem na uszach. Wejście
Jupitera wcale jej nie zaskoczyło.
- Jak sytuacja? - zapytała całkiem przytomnie. - Można zwiać?
Jupiter Jones wciągnął nosem powietrze.
- Chce się pani stąd... urwać? Dlaczego?
Sharon błyskawicznie zdjęła górę piżamy. Pod spodem miała koszulkę
bawełnianą z wizerunkiem wielebnego Barry ego Dickinsa. Jupiter przełknął ślinę.
- Czy pani mnie poznaje?
- Jasne. To ty pojechałeś ze mną do Oazy Metropol. Wszystko ci wyjaśnię.
Jesteś tapicerem, tak?
Pierwszy Detektyw skrzywił usta.
- To nieprawda. Przedstawiłem się tak, bo chciałem z panią porozmawiać.
Jestem detektywem...
Sharon wyskakiwała właśnie z różowych spodni, pod którymi miała dżinsy.
- Jeszcze lepiej! Ten diabeł w ludzkim ciele mnie popamięta!
- Kto? Wielebny?
- Taki on wielebny jak ze mnie tancerka na linie! Przywiezli mnie tutaj bez
mojej zgody. Siłą. Upili do nieprzytomności...
- No... pamiętam. Leciała nam pani przez ręce. To ja dowiozłem panią do domu
z Oazy Zwiatła czy też Metropolu...
- Nigdy mu tego nie daruję! A obiecywał, że mi ułatwi karierę w telewizji!
Jupiter bezradnie patrzył, jak Sharon pakuje rzeczy w węzełek zrobiony z
poszewki na poduszkę.
- Chce pani naprawdę wrócić do Rocky Beach?
Sharon zawiązała poszewkę.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]