[ Pobierz całość w formacie PDF ]
etc., etc., etc. W każdym razie: nie wolno się bać! Ułatwiać sprawy przeciwnikom! I tak mieli tę przewagę
nade mną, że odznaczam się wrażliwą psychiką, a więc przeżywam wszystko w trójnasób. Na przykład -
kiedy rodziła się Jo, nasza córeczka, tak lękałem się o żonę, że całą noc klęczałem w kościelnej nawie, modląc
się i wznosząc prośby do Pana Boga. Kiedy miałem wygłosić pierwsze przemówienie, dobrała się do mnie
taka trema, że nie spałem do bladego świtu. A gdy w dzieciństwie ujrzałem dziadka w otwartej trumnie,
długie miesiące nie mogłem ochłonąć i nie zapomnę tego widoku do ostatniego tchnienia. Już te przykłady,
aby ich nie mnożyć, wystarczą do określenia mojej konstytucji psychicznej, jak się to niegdyś mówiło, czyli -
mojego "ja". Natury tego typu - coś mi się wydaje - wcale nie muszą być miękkie, mogą nawet odznaczać się
wielką wytrzymałością, również odpornością na ból... Ale przecież wymyślono i wypraktykowano takie
sposoby, które potrafią złamać najsilniejszy charakter! I oto, czeka mnie ogniowa próba, być może -
dorastałem do niej przez całe czterdzieści lat!
Ledwie zdążyłem zapalić papierosa, a już zjawił się mój bodyguard. Wyszedł z przedziału w minutę po mnie
i stanął na posterunku. Niezawodny Guliwer!
- Kurcze, co pan sądzi o tym Chińczyku? - zagadnął.
- Sierzputowski? Wydaje się dość sympatyczny. Pewnie układał Gazetki Wielkich Hieroglifów. I służył w
Czerwonej Gwardii.
- E, tam była tylko młodzież! A on ma dobrze po czterdziestce. Kurcze, zachowuje się jak... - mrugnął okiem. -
No, wie pan.
- Czyżby? Nie wydaje mi się... Ojciec Polak, matka Chinka... Sądzę, że on ma jakąś misję do spełnienia... -
zauważyłem.
- Niech pan się nie da nabrać na bajeczkę o tacie... Zagranie pod publiczkę! - rzekł Guliwer. - Wkosić
sympatię i zaufanie, a potem... Sam pan wie.
- Chłopie, Anglicy mają Chińczyka w każdym mieście, tak kochają chińskie restauracje. W ten sposób
zafundowali sobie całą piątą kolumnę! A u nas?... Widujesz Chińczyka tak rzadko, że zaraz jest ewenement...
Chłopie, byłem kiedyś na kolacji z dwunastu dań w chińskiej knajpie na East Endzie! Pałeczkami się jadło. A
cóż to za kuchnia, kilka gatunków ryb, kilka gatunków mięs, flory i fauny morskiej, kilkanaście rodzajów
przypraw i jarzyn, to na pikantnie, to na kwaśno, to na słodko, taki "chop sweet suy"!... Wszystkie smaki od
Konfucjusza do Lao-cy... Cała planeta, wszystkie rozkosze podniebienia, od konfucjanizmu do taoizmu!...
Człowieku, albo to dziw, że Chińczycy podbili Anglię, a myśmy jak zwykle bez sensu się obronili?...
- Hm, tak... - rzekł Guliwer przełykając ślinę. - Ten Chińczyk to ktoś, widać po nim.
- Jeśli coś wiesz, przyznaj, że wiesz - powiedziałem spozierając mu prosto w oczy. - Gdy zaś czegoś nie wiesz,
przyznaj, że nie wiesz. Oto prawdziwa wiedza. Konfucjusz.
Jerzy Krzysztoń ''Obłęd'' 1980 r. strona 30 z 142
- Kurcze, pan wciąż o tej jego tajnej misji? Tego żółtka? U nas?... E, toż go widać na kilometr!
- A pana nie? - spytałem cicho.
- Tylko proszę bez przytyków osobistych - odparł Guliwer. I wyjrzał przez okno, zmieniając temat. - Kurcze,
jaka zawieja!... Taksówkarze wezmą dupy w troki, no i dostań się do domu!...
- Jedziemy w jedną stronę, prawda? - mrugnąłem ośmielająco.
- A pan gdzie mieszka? - spytał z głupia frant.
To dopiero szczera konspiracja. Aebski ten mój bodyguard.
- Mokotów... - i mrugnąłem.
Wtenczas wielkolud się żachnął.
- %7łoliborz! - odparł kategorycznie. - Nic z tego. Nie da rady... Będziemy musieli się rozstać, kurcze! - i
skrzywił się jakby z niesmakiem.
Okropne! Zrozumiałem, że Guliwer mnie opuszcza. I udziela mi instrukcji: na dworcu musimy się pożegnać,
taksówki nie wchodzą w rachubę, broń Boże, w inny sposób muszę dostać się do domu... Więc przekazuje
mnie pod czyjeś inne skrzydła? Jasne, kolej na - brzyduleńkę! Odetchnąłem - nadal mam swoją obstawę, a
dziewczyny w naszym kraju są niezawodne, w dobrym i złym, na wozie i pod wozem!
Zastanawiam się, dlaczego brał mnie na spytki co do Chińczyka? Pragnął ostrzec przed nim? Brzyduleczka
też mnie ostrzegała!... Czyż kiedykolwiek mogłem przypuszczać, że zostanę wplątany w taką rozgrywkę,
gdy inni mają znaczone karty i wszystkie atuty - całą wiedzę! - a ja tylko resztkę rozsądku na podorędziu...
No, bo cóż ja wiem? Wiedziałem, że ktoś dybie na moją skórę! ale kto? Wiedziałem, że ktoś mi sprzyja. Ale
kto? Wiedziałem, że może się to bardzo zle skończyć! Ale jak?... Zagadki. Same zagadki. I lęk... Jezu, jaki
strach!...
- A może pojedziemy razem? - jęknąłem.
- O rany, zle się pan czuje? - szepnął Guliwer.
- Tak... Troszkę... tak.
- Ale co się stało, kurcze?
- Nie wiem...
- Widzę, żeś pan podenerwowany...
- Ale już mi lepiej... - odetchnąłem przyciskając rękę do serca. Wciąż biło na alarm.
- Na pewno? - schylił się nade mną zaglądając mi w twarz.
- Widzi pan, czasem śmierć mi w oczy zagląda... Więc strach, rozumie pan? Wtenczas ktoś, kto jest przy
mnie, kto mnie nie opuści, przynosi mi ulgę...
Wielkolud podrapał się w skroń.
- A skąd u pana takie myśli?
Jerzy Krzysztoń ''Obłęd'' 1980 r. strona 31 z 142
- Hm. A pan nie wie?
- Dlatego pytam - odparł, sprytnie odbijając piłeczkę.
- Och, podłoże jest psychosomatyczne... Nerwica. Nerwica serca - wyjaśniłem urażony tym uporczywie
okazywanym mi brakiem zaufania.
- Ach, tak! - westchnął. - Współczuję... Już w porządku?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]