[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Smagany piorunami potwór dygotał, wisząc w powietrzu.
Metalowa posadzka pod nim świeciła rozgrzana do czerwoności.
Patowa sytuacja trwała parę chwil, Po czym sylwetka demona znikła
w coraz szybciej pulsującym blasku. Czerwone światło, emitowane
przez anomalię, stało się oślepiająco jasne. Bruno ryknął coś po
niemiecku i pchnął pilota z dziewczyną, zasłaniając ich własnym
ciałem. Potężna eksplozja zatrzęsła gmachem. Podmuchy
rozprężanych gazów przepłynęły przez budynek, demolując wszystko
na swej drodze. Potężne agregaty przewracały się w piorunach
wyładowań, pierścieniowa instalacja rozsypała się niczym domek
z kart. W powietrzu zafurkotały metalowe fragmenty urządzeń,
masakrując uciekających w panice cerberów. Po chwili piekło się
uspokoiło. Pulsujące światło nie znikło jednak, ciągle zalewało halę
krwistą czerwienią, w centrum której unosiła się ludzka sylwetka.
Stwór rozprawił się z pułapką kapitana. Znów był wolny.
Uniosłam się, ocierając krew z oczu. Cholera wie, czy to moja, czy
jakiegoś nieszczęśnika, którego rozerwał wybuch. Zacisnęłam zęby,
z trudem panując nad mdłościami. Muszę przyznać, że zdrowo
walnęło. Anomalia wyrwała dziurę w rzeczywistości, uwalniając parę
megadżuli energii, a może otworzyła dziki korytarz
w hiperprzestrzenni? Mniejsza z tym, podobne numery wycinały
skurczybyki, z którymi miałam do czynienia w korytarzach Czarnego
Słońca. Zawsze jednak byłam wtedy w kokpicie Gruchota, osłaniana
multiwymiarowym pancerzem.
Bruno siedział oparty plecami o ścianę. Nie wyglądał najlepiej,
paskudna gęba olbrzyma była biała jak kreda, nie licząc ciemnego
strumyka krwi płynącego z ust. Tomasz krztusił się wymiotami,
klęcząc obok kompana. No tak, gdyby nie wiedzmiński trening
i przyzwyczajenie, pewnie też bym się miotała w drgawkach. Ludzki
organizm zle znosił efekty wywoływane ingerencją w strukturę
czasoprzestrzeni.
Nie miałam czasu, by się ze sobą pieścić. Sycząc przekleństwa,
wyprostowałam się do pionu i splunęłam gorzką żółcią. Bruno
uśmiechnął się z wysiłkiem. Czoło rosiły mu grube krople potu.
Ruszyłam do niego, ale powstrzymał mnie zdecydowanym gestem.
%7łelastwo wbiło mi się w plecy mówił z trudem, na ustach
pojawiła się krwawa piana. Wytrzymam. Załatw to cholerstwo.
Lezie na dół.
Zauważyłam, że Bruno siedzi w powiększającej się kałuży krwi.
Osłonił nas własnym ciałem, zdaje się, że w plecy wbiło mu się sporo
złomu. Jeśli szybko nie dostanie pomocy, krew wypełni przebite płuca
i olbrzym zwyczajnie się utopi. Szkoda chłopa, ale nie mogłam nic
zrobić. Kiwnęłam głową i złapałam zataczającego się Tomasza. Siłą
pociągnęłam pilota do wyjścia.
Hala wyglądała, jakby przeszło przez nią tornado. Choć szkarłatna
poświata zgasła, gdy potwór ruszył na dolne kondygnacje,
pomieszczenie nadal tonęło w czerwieni. Eksplozja zmieliła ludzkie
szczątki z pierścieniową instalacją w zbryzgane krwią kłębowisko
powyginanej stali, dymiącego plastiku i iskrzących przewodów.
Rozglądałam się nerwowo, lekceważąc jękliwe pytania
półprzytomnego Tomasza.
Masywną sylwetkę de Vorha zauważyłam na granicy pobojowiska.
Dopadłam leżącego w kilku skokach.
Jeszcze żył! Oddychał płytko, charkotliwie. Eksplozja urwała mu
obie nogi, osmalone kikuty drgały w kałużach krwi, ale twarz
i ramiona, choć paskudnie poparzone, wyglądały na całe. Przed
śmiercią uratował go bitewny pancerz i chyba przeznaczenie. Przeżył,
żebym mogła wyciągnąć z niego więcej informacji, jak pokonać
potwora, inaczej los Blizny był przesądzony.
Kapitanie, słyszy mnie pan? Dotknęłam ostrożnie
poznaczonego bąblami policzka. De Vorh syknął z bólu, ale spojrzał
na mnie przytomnie.
Nie chciał ofiary jęknął. Myślałem, że mnie zabije i odejdzie.
Przecież po to przybył, po zemstę. Jestem ostatnim z jego twórców.
Ale on mną wzgardził. Okaleczył i odrzucił. Nie wchłonął jak
pozostałych.
Musi mi pan powiedzieć, jak załatwić tego potwora! To ostatnia
szansa.
Kapitan wykrzywił się w grymasie bólu. Niech to otchłań
pochłonie, stary pierdoła walnie w kalendarz, a ja niczego się nie
dowiem.
Artefakt bezinwazyjnie deformujący czasoprzestrzeń okazał się
czymś więcej, niż początkowo myśleliśmy odezwał się po chwili.
Był żywą istotą, przynajmniej tak się wydawało. Udało się nawiązać
z nim kontakt. Trochę przypadkiem. Laborant się skaleczył, jego krew
kapnęła na Obcego. Reakcja była natychmiastowa. Potem naukowcy
zaczęli się z nim porozumiewać przy pomocy procesów
chemicznych... Obcy nas mamił, obiecał zdradzić sekret zdolności,
jakie posiadał. W zamian zażądał ofiar.
Zabijaliście dla niego ludzi?
Najpierw tak. Trzeba było zaszlachtować kilku tuż nad nim.
Potem Obcy zabijał sam. Dawaliśmy mu zbrodniarzy, dezerterów
w zamian za bezcenną wiedzę. Obcy po każdym zabójstwie świecił
coraz mocniej, zaczął lewitować i rosnąć. Wygenerował ludzką
postać. I nauczył się mówić. Któregoś dnia odezwał się głosem
jednego z zabitych. Podawał strzępy informacji, kompletnie
niezrozumiałych wizji, słów... Z czasem domyśliliśmy się, że nic
sensownego z niego nie wyciągniemy głos de Vorha zaczynał się
rwać. Ten potwór wchłaniał nie tylko ciała. Wchłaniał świadomość.
Potrafił odtworzyć wspomnienia swoich ofiar. Pożerał ich dusze... Nie
wiem, kim lub czym jest. Może demonem, w którego trzewiach zabici
przez niego ludzie nadal pozostają świadomi, cierpią wieczne katusze,
trwają w krwawym piekle umysłu obcego stwora.
Poparzona dłoń kapitana odnalazła moją rękę i ścisnęła mocno.
%7łołnierz przyciągnął mnie, mówił coraz ciszej.
Wydałem rozkaz, by przerwać projekt i zniszczyć Obcego. Za
pózno. Potwór zorientował się, co mu grozi i uciekł. W ciągu jednej
nocy zabił prawie trzystu ludzi. Naukowców i większość żołnierzy.
Udało się go ujarzmić w pierścieniu wyładowań magnetycznych,
a potem wypchnąć w tunel hiperprzestrzenny, który sam
wygenerował. Wtedy go pokonałem. Ale dziś nie. Jest o wiele
potężniejszy... De Vorhem wstrząsnęły drgawki, mimo to nie
przestawał mówić. Gdy potwór znikł w hiperprzestrzenni,
wiedziałem, że nie zginął i kiedyś wróci. Wróci, by się zemścić
i pożreć swego pogromcę. Czekałem na to piętnaście lat. Ale on mnie
zlekceważył. Nie rozumiem...
Kapitan zastygł, patrząc na mnie szeroko otwartymi oczami, uścisk
jego wielkiej dłoni był coraz bardziej bolesny.
Po co demon zszedł na dolny poziom gmachu? Co tam jest,
kapitanie? spytałam.
On nie żyje. Tomasz położył mi rękę na ramieniu. Zdaje się, że
doszedł już do siebie, bo przestał jęczeć i bełkotać.
Szarpnięciem wyswobodziłam się z uścisku umarłego.
Rdza mać! Dlaczego oni nigdy się nie nauczą, by nie mierzyć
skurczybyków ludzką miarą? warknęłam, masując bolącą dłoń.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]