[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wracam do pierwotnej. Jest to najgorszy sposób ubijania interesu, ale uważam, że tak
właśnie należy postąpić. I jak się okazuje, jest to rozsądna decyzja.
ROZDZIAA XIV
Kontaktujemy się z właścicielami Le Gai Laboreur i finalizujemy transakcję.
Wszystko toczy się tak szybko, że trudno mi uwierzyć w realność całej sprawy. Mówimy
właścicielom, że mogą sobie zatrzymać, co chcą, z wyposażenia domu. Potem
organizujemy wielką podwórkową wyprzedaż , żeby pozbyć się reszty gratów, oprócz
kilku krzeseł i stołów, które, jak sądzimy, mogą się nam przydać. Więcej nic nie
potrzebujemy, więc zawiadamiamy sąsiadów, że mogą sobie wziąć, co chcą, a to, co zostaje,
ładujemy na samochód i wywozimy na śmietnisko. To straszna, niewdzięczna robota,
oddychamy z ulgą, kiedy wreszcie mamy ją za sobą.
Teraz musimy wszystko wyremontować i posprzątać, tak żeby móc bez przeszkód
zacząć realizować ideę ośrodka. Najpierw zrywamy wszystkie tapety, a to, co nie schodzi,
zmywamy wodą z mydłem i zdrapujemy szpachelkami. To znów okropna, brudna praca,
ale w zespole idzie nam razno. Rosemary znalazła w pobliskim Nevers dużą fabrykę, w
której moglibyśmy nabyć tanio wielkie zwoje włochatej tkaniny. Nie wiem, do czego jej
używają, ale obracamy dwukrotnie volkswagenem załadowanym tym materiałem w środku
i na dachu. Będzie to moim zdaniem świetne neutralne tło dla obrazów i zakryje ślady
przeróżnych grzechów minionych lat, widocznych na zaniedbanych, okopconych ścianach.
Wypróbowujemy kilka klejów, zanim przystąpimy do pokrycia oczyszczonych ścian
tą tkaniną. W końcu znajdujemy odpowiedni i odtąd praca posuwa się w błyskawicznym
tempie. Ja z Mattem przycinamy materiał na odpowiednią długość, a Kathleen i Camille
smarują go klejem. Klej kupiliśmy w dziesięciolitrowych pojemnikach i choć uważamy,
żeby się nie usmarować, lepimy się od stóp do głów.
Wygląda to na czyste wariactwo - i jest wariactwem.
Pracując zespołowo i cały czas pilnując, żeby William nie kręcił nam się pod
nogami, robimy jeden pokój dziennie. Zaczynamy od najmniejszego z pokoi gościnnych.
Pod koniec każdego dnia ociekamy potem i klejem. Przed lunchem wskakujemy wszyscy
do stawu i czyścimy się wzajemnie, wykorzystując ścinki włochatego materiału. Wkrótce
uświadamiamy sobie, że jeśli chcemy zmyć klej z włosów, trzeba działać szybko. Nie
robimy jednak z tego problemu i podczas tych ablucji wygłupiamy się na całego. Taki sam
rytuał odbywa się pod koniec każdego dnia.
Po tygodniu jesteśmy wszyscy wykończeni i mamy oczy czerwone jak króliki. Cały
czas przypominam dzieciom, że mogą sobie dać spokój, kiedy tylko zechcą, ale wszystkim
zależy, żeby skończyć tę robotę. Poza tym ściany pokryte miękką tkaniną wyglądają tak
wspaniale! Są wprost idealnym tłem dla obrazów. Każdy ukończony pokój jest dla nas
bodzcem do zabrania się do następnego, więc wieczorami słaniamy się na nogach, ale za to
śpimy jak zabici.
Kupując materiał w Nevers, pytamy o jakiś duży, dobrze zaopatrzony sklep, w
którym moglibyśmy kupić wszystko dla domu . Kiedy wreszcie trafiamy do takiego
sklepu, okazuje się, że mają tam wykładzinę w niemal takim samym szarym odcieniu jak
nasze ścienne obicie. Mogą nam sprzedać całą belę. Obliczamy, że starczyłoby tego na
pokrycie podłóg w całym domu z wyjątkiem wielkiej salle de fetes i kuchni. Kupujemy więc
całą belę, a do tego taki sam zwój pianki pod spód, żeby wytłumić hałas i jednocześnie
przedłużyć żywotność wykładziny. Składamy zamówienie; obiecują nam dostarczyć towar
w ciągu tygodnia.
Teraz, kiedy uporaliśmy się ze ścianami, możemy się skoncentrować na malowaniu
okien i stolarce. Farbę kupuję podczas wyprawy po drugą porcję materiału na ściany.
Kupujemy też terpentynę i rozcieńczalnik. Nazajutrz wkładamy ubrania, których używam
do malowania, zaopatrujemy się w szmatki, pędzle, słoiki z rozcieńczalnikiem, żeby
natychmiast ścierać kapiącą farbę - i jesteśmy gotowi do malowania. Tworzymy całą
drużynę, ale jedno z nas musi zawsze pilnować Williama, żeby nie wpadł do stawu, więc
zmieniamy się w tej roli. Przy tym systemie żadne z nas nie pracuje w dłuższych odcinkach
czasu niż po trzy godziny naraz. Farba, podobnie jak terpentyna, wydziela intensywny za-
pach, więc dyżury przy Williamie ratują nas przed kompletnym zatruciem tymi
wyziewami.
Największym problemem jest to, że farba kapie na nowo oklejone ściany, a więc
zakrywamy je tam, gdzie się da, gazetami. Całe to malowanie zajmuje nam trzy dni i choć
jesteśmy naprawdę znużeni tą monotonną pracą, nikt się nie uskarża, może z wyjątkiem
mnie.
Kończymy malowanie w samą porę, żeby móc wnieść przywiezioną właśnie
wykładzinę. Z pomocą kierowcy rozładowujemy samochód i rozwijamy belę w salle de
fetes. Camille i ja łazimy na czworakach, odmierzając odpowiednie odcinki, a Matt i
Rosemary tną wykładzinę, posługując się specjalnymi nożami, zakupionymi w sklepie
Bricosphere w Chateau Chinon. To ciężka praca, od której bolą nadgarstki, więc po
pewnym czasie Matt przejmuje nóż od Rosemary. Przekonuję się, że kiedy klęczę na
podłodze i pracuję w mniej więcej horyzontalnej pozycji, mniej bolą mnie plecy i nogi. Po
skończeniu każdego kolejnego pokoju odpoczywamy, masując napięte mięśnie. Wyłożenie
i oblistwowanie wszystkich podłóg zajmuje nam tydzień, czyli więcej, niż
przewidywaliśmy, ale tak jest z większością prac. Po ukończeniu całej roboty spoceni i
zmęczeni obchodzimy cały dom, sprawdzając, jak udało nam się przekształcić wiejską
gospodę w galerię czy też, używając mojego terminu, w Ośrodek Pracy Twórczej. Tego
wieczoru idziemy do drugiej restauracji w Chassy, żeby uczcić zakończenie prac kolacją.
Właścicielka pyta, czy zamierzamy otworzyć ponownie starą restaurację Le Gai Laboreur,
ale zapewniamy ją, że będzie to tylko galeria z obrazami, i wyraznie ją to uspokaja. W
takich przypadkach należy uważać, żeby nie nadepnąć komuś na odcisk.
Długo obliczamy i zastanawiamy się, zanim zapada decyzja, że można wreszcie
zamówić zestaw oświetleniowy i halogeny. Matt i ja jesteśmy zdania, że najlepiej będzie
jechać do Paryża i kupić to wszystko bezpośrednio od dystrybutora. Po wielu telefonach w
celu ustalenia, kto jest producentem, i upewnienia się co do właściwości lamp, jesteśmy
gotowi do podróży.
Dowiadujemy się, że lampy są zamontowane na prętach transformatorowych i
zasilane prądem 220 woltów, choć oryginalne żarówki, produkowane gdzieś w Teksasie, są
typowe dla Stanów Zjednoczonych, a więc przystosowane do prądu 110 woltów. Halogeny
możemy kupić w tym samym miejscu, ale są one przystosowane do prądu o napięciu 220
woltów. Jednym słowem sprawa się komplikuje. Dochodzimy do wniosku, że może lepiej
będzie kupić wielki transformator i zasilać wszystkie lampy prądem 110 woltów. Nie jest to
wszystko proste, ale Matt znajduje jakieś rozwiązanie i zapewnia mnie, że wszystko będzie
grało. To wspaniałe mieć dorosłe dzieci, które potrafią rozwiązać problemy, z którymi
człowiek sam nie daje sobie rady.
Po kolejnej serii telefonów ustalamy, że Matt kupi żarówki i transformator oraz sto
dwadzieścia halogenów przystosowanych do napięcia 110 woltów. Mam już kompletny
[ Pobierz całość w formacie PDF ]