[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wybuch. Ciskają następny granat. Jeszcze jeden. Olo przygięty nisko, jakby na plecach dzwigał
wór strachu, skacze naprzeciwko.
Jest. Jest w bramie. Nie dostał. Nic. Nawet nie ranny. Czuje, że teraz zarobi swój K.W. Pruje
krótszą serią przed siebie.
- Dwa, trzy, pięć... osiem... - liczy wypadających ludzi. - Skok! Skoook! - ryczy do tamtych,
którzy widocznie się zlękli.
- Leżą. Reszta leży. Położyli ich!... - krzyczy ktoś przy nim. Stoją zbici w gromadkę, nie
wkraczając do wnętrza, chronieni grubym murem przed ogniem z bunkra na wprost bramy.
W ośmiu? - dziwi się Olo. - W ośmiu mamy zdobyć PAST - ę? Zwiatło latarki smuży w
lewo.
- Granaty! - rozkazuje przez dygocące zęby. Wie, że czekanie to koniec. Jeśli tam, na zewnątrz,
nasi zobaczą, że jesteśmy, że nas nie wybili, pójdzie drugi rzut. .
- Uwaga! - odbezpiecza granat, ciska w górę, uprzedzając o sekundę wybuch skacze na schody.
- Dwa, cztery - liczy jak sztubak chcący zapomnieć, że biegnie na grozny egzamin. Już po dwa
słyszy pod sobą pacnięcie granatu o posadzkę. Wybuch!
Skulony na półpiętrze, nie widząc nic, sieje przed siebie z peema, odbezpiecza granat. Rzuca.
Na każdy rzut odpowiadają tu oni. Jak to? Przecież granaty wybuchają tylko na dole.
Jezus Maria! Siatka! Mają siatkę na schodach na piętrze...
Przerażenie znosi go w dół. Jęczą ludzie rozszarpani wybuchami jego granatów. Olo nie skręca
już w stronę bramy. Biegnie w ciemności w lewo: ściana. W prawo: trafia w jakąś wnękę. Ktoś tu
jest. Moment, gdy chce strzelać i słyszy równocześnie:
- I co? I co? Co? - powtarza ktoś szczękając zębami.
- Siatka na schodach! - krzyczy. Co to jest? Czemu krzyczę? Dopiero w tej chwili Olo słyszy
przejmujący brzęk jakichś dzwonków. ,,Widocznie urządzenia alarmowe - tłumaczy sobie
racjonalnie, ale czuje, że ten przeklęty hałas wprowadza go w nastrój koszmarnego snu.
- Ludzie, strzelcy - poprawia się szybko - odzywać się! Szybko! - krzyczy.
- Gdzie oficerowie? Kurwa mać - stęka współtowarzysz we wnęce, która musiała być chyba
wmurowaną w ścianę kabiną telefoniczną.
To jest jeden - zaczyna Olo liczyć.
- Tu jestem! - Drugi.
- Halo! - woła jakiś z ziemi. Trzeci.
- Opatrunek... Nie ma który osobistego? - jęczy ktoś od strony schodów. Czwarty, ranny.
- Gdzie oficerowie? - bas z głębi powtarza zawołanie współtowarzysza Ola.
Pięć! - liczy Olo czując, że dziki głos huczących wokół dzwonków wypełnia jego czaszkę,
wypiera trzask cekaemów, chwieje nim całym. - Gdzie latarka? - woła w ciemność.
- Z niego już marmolada, z tego, co miał latarkę... - bas.
Aha, wykończyłem go granatem - myśli Olo i czuje, jak twarz wykrzywia mu obłąkańczy
śmiech. - Muszę się trzymać - myśli panicznie.
W tej chwili hallem szarpią trzy kolejne wybuchy.
- Niemcy biorą się do roboty - szczęka współlokator wypierając ciałem Ola z małego
schronienia. Ale Olo cieszy się czując twardy dotyk pozatykanych widocznie za pas granatów
tamtego.
Gładzi palcami rogowy krążek guzika, układa go pieczołowicie wśród okruszyn chleba na dnie
kieszeni. Strzela długą serią w górę, w stronę schodów. Tam gdzie natrafił na siatkę. Ale obrońcy już
się pozbierali. Leżą na podłodze, chronieni przed kulami, i tylko przez dziury w siatce wpuszczają
nam granaty... - myśli szybko. Zciany naokoło zaczynają chodzić od błądzących po nich na ślepo
serii niemieckich erkaemów.
- Halo, jesteście tam?! - krzyczy w ciemność i kiedy odzywają się znowu wszystkie naliczone
głosy, przeraża go myśl, iż w ten sposób załoga PAST - y zorientuje się, że ma do czynienia z
kilkoma ludzmi, i wygniecie ich tu jak pluskwy. Na razie wszyscy znalezli widocznie jakąś względną
osłonę od ognia, a Niemcy mają tylko drążkowe granaty zaczepne, robiące dużo huku, lecz mało
sprawiające szkody. Wybuchy i maszynowe serie odrywają tylko słuch od upiornych dzwonków
alarmowych.
Chyba już skończyły? - myśli z ulgą Olo, jakby to od nich szło największe
niebezpieczeństwo, i w tej chwili słyszy natarczywie powtarzane pytanie:
- No i co będzie? No- i co będzie? - Stowarzyszony z nim podróżny w nieznane grzeje mu
twarz oddechem.
- Bracie, nic to, nic... - powtarza Olo z ogromną wiarą, nie wiedząc, co mówi. Przeżywa
chwilę największego zbliżenia do drugiego człowieka. Z pobłażliwością myśli o Krysce, jak o
serdecznym, ale jakże dalekim znajomym.
- Te - mówi półgłosem - posuńże się, bo jeszcze dupą przebiję mur na wylot i mnie nasi
postrzelą z ulicy.
Niemcy, zorientowawszy się snadz w nieskuteczności swej metody walki czy może chcąc się
dopiero zorientować w jej .skutkach, zarzucili miotanie granatów. W nagłą ciszę znów wdarły się
niecierpliwe, oszalałe dzwonki alarmowe. Grają...
- Można dostać kręćka, co? - mruknął Olo i wypuścił krótką serię w ciemność przed siebie.
Odpowiedziało mu maszynowe szaleństwo ukrytych za siatką na półpiętrze Niemców. Dzwonki
znikły w gęstwie strzałów, ale zaraz dały się słyszeć znów w sekundzie ciszy. Ich jazgot znieczulał
uwagę, otępiał jakimś dziwnym, nieznanym strachem.
- Gdzie oficerowie? - krzyczał w ciemności bas.- Gdzieee... - dzwonki zdawały się
kontynuować jego wołanie w jakimś upiornym SOS.
Ludzie powariują - pomyślał Olo. Co robić? Ile czasu są już tutaj? Dziesięć minut? Godzinę?
Co zrobią nasi?
- Natarcie załamało się...
- Co? - usłyszał w ciemności tak gęstej, że czuł oddech pytającego, lecz nie odróżniał nawet
konturu jego twarzy. Zrozumiał, że musiał głośno monologować.
- Mówię, że nasi zaraz uderzą.
Dzwonki rozsadzały czaszkę. Tępe pacnięcia padających na posadzkę granatów, łomot
wybuchów i znów szaleństwo dzwonków. Sytuacja była beznadziejna.
- Zdaje się, teraz cekaem z bunkra dał spokój, co?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]