[ Pobierz całość w formacie PDF ]
podróżnicy płynęli dalej przez nocny świat pełen odgłosów walki o życie. Ciemniejszymi
nocami zaś kotwiczyli pośrodku nurtu i leżąc w ciszy, starali się zasnąć, otoczeni przez kurtynę
nieprzeniknionego mroku.
Po wielu dniach, podobnych jeden do drugiego, wypełnionych mozolnym wiosłowaniem
poprzez plątaninę krzewów, zwisające nisko gałęzie drzew i porośnięte trzcinami rozlewiska,
przeciąganiem lub przenoszeniem statków przez piaszczyste mielizny, dotarli wreszcie do gór,
które zdawały się wyrastać wprost z wnętrza ziemi. A były to dziwne góry. Skaliste zbocza
błyszczały bielą śnieżnych pól i lodowców, ale szczyty płonęły i dymiły czarnym dymem i
tonęły w żółtych oparach siarki. Gdzieniegdzie ostre granie ginęły całkowicie w dziwnych
czarnych chmurach, które pokrywały je niczym płaszcz mrocznego maga. Zdarzało się, że cały
horyzont ginął z oczu na długi czas w gęstej mgle i opadach deszczu, więc za każdym razem,
gdy aura się zmieniała, podróżnicy odkrywali ze zdumieniem, jak bardzo zbliżyły się ku nim
szczyty gór.
Pora deszczowa zbliżała się nieubłaganie, a Conan był zdeterminowany, by znalezć lotos i
powrócić z nim w terminie wyznaczonym przez króla Aphratesa jako ostateczny. W miarę jak
płynęli w górę rzeki, Styks raczej się powiększał niż zmniejszał. Po każdej wielogodzinnej
ulewie, jakkolwiek wiele mil posunęliby się na południe, prąd rzeki stawał się coraz silniejszy,
a ona rozlewała się coraz głębiej i szerzej i coraz większy opór nurtu musieli pokonywać. W
miarę jak zmieniał się krajobraz i ekspedycja Conana osiągała wyżej położone doliny, otoczone
nieprzebytymi górami, niesamowitość tego miejsca przytłaczała coraz bardziej. Góry wokół
zdawały się płonąć wewnętrznym ogniem, szczyty dymiły i buchały żółto czerwonymi
płomieniami, a z otworów w skałach po obu stronach rzeki tryskała gorąca posoka z trzewi
ziemi. Niezliczone zródła krwistoczerwonej i czarnej lawy zasilały rzekę, którą podążali.
Conan miał nadzieję, iż oznacza to, że są coraz bliżej zródeł Styksu, więc coraz częściej
wysyłał ekipy zwiadowców na brzeg. Oznaczało to pewne opóznienie wyprawy, zwłaszcza że
Shemici i tak często musieli wyciągać statki na brzeg i przenosić je lądem, aby omijać
kamienne progi oraz coraz liczniejsze wodospady. Mimo iż widywali jedynie górskie kozice
oraz jelenie i z rzadka tylko niedzwiedzie polujące wśród załomów skalnych, wciąż jednak
podróż lądem była niebezpieczna. We wrzących zródłach stracili wielu ludzi, nad którymi na
wieki zamknęła się skorupa ziemi, skazując ich na straszną śmierć w gorącej lawie. Kilku też
straciło życie lub oczy w wyniku natknięcia się na strugi gejzerów tryskające wprost ze skał,
czy też na skutek wdychania trujących oparów unoszących się z podziemnych kraterów.
Conan był świadkiem wydarzenia, które pochłonęło najwięcej ofiar. Wspiął się właśnie na
wysoką skalną półkę, aby prześledzić dalszy brzeg rzeki, i zobaczył, że niedaleko w górze
nurtu rozszerza się ona w głębokie, błękitne jeziorko. Tuż poniżej miejsca, w którym się stał,
znajdowało się w zagłębieniu podobnym do dużego kotła skalnego inne jeziorko, położone w
bocznym kanionie górskim. Jego wody wpadały do Styksu w postaci małych strumyczków,
spływających w dół po skałach. Widział też z góry grupę zwiadowców, która wyszła wcześniej
i stała teraz tuż przy brzegu drugiego z jezior. Część z nich odpoczywała, a pozostali ostrożnie
próbowali wody i rozglądali się po najbliższych skałach oraz stromych zboczach. W pewnym
momencie jeden z mężczyzn uniósł kamień i cisnął go w sam środek spokojnej toni wodnej,
która jakby w odpowiedzi na rozchodzące się coraz dalej po powierzchni jeziora kręgi, zaczęły
nieoczekiwanie bulgotać i burzyć się w dziwny sposób. Dziwna turbulencja rozszerzyła się i
objęła całą powierzchnię wody, stała się niesamowicie gwałtowna, a na zewnątrz zaczęły
tryskać strugi czarnej cieczy. Zaalarmowani zwiadowcy zerwali się i pognali do swych koni w
panicznej ucieczce. Ale nieznana reakcja musiała produkować jakiś trujący gaz, albowiem
mimo iż Shemici biegli w dół skalistego kanionu jak najdalej od groznego, wrzącego jeziora,
niewidzialna śmierć i tak podążyła ich śladem. Mężczyzni zwolnili kroku, a potem opadli na
kolana. Konie także ustały w biegu i upadły wraz z tymi, którzy już zdążyli usadowić się na ich
grzbietach. Conan oczami duszy niemal widział tę niewidzialną chmurę gazu, która podążała w
dół kanionu.
Precz od tego jeziora! wrzasnął, machając ręką ku tym, którzy znajdowali siew dolinie
poniżej Biegnijcie w górę rzeki! Uważajcie, z tego jeziora pełznie śmierć! Wy tam, w dole,
zostawić polowanie! Biegnijcie do łodzi!
Ludzie wypełnili jego rozkazy najlepiej jak mogli. Jednak ledwie zdążyli pozbyć się
ciężkiego ekwipunku i zdołali przebiec zaledwie kilka kroków, nogi odmówiły im
posłuszeństwa. Upadli. W kilka chwil pózniej nie dawali już żadnych oznak życia, dosięgnięci
przez palec niewidzialnej śmierci, idącej ku nim z przeklętego jeziora.
Niech to wszystkie demony zaklął Conan, przyglądając się, jakie straty spowodowała
[ Pobierz całość w formacie PDF ]