[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pozwalała.
-...Przerwałeś mi waszmość, gdym zaczęła mówić o młodszym Janie
ożenionym
z Masłowską herbu Samson, córką Andrzeja i Marty Bilińskich... - prawiła
wyłuskawszy pana Filipa z cichego załomu muru, gdzie skryty w chłodzie
rozmyślał o tym, jak się niedawno sam dziwił Wickowi, jak dufał, że wiek
chroni go należycie przed niewczesnymi zapałami - ...ale nie Bilińskich
Sasów, naszych krewnych, jeno Lubicz Bilińskich, także niepośledniejszych,
choć wiadomo, że Sas przedniejszy jest klejnot... Otóż słyszałam, co mi
teraz jasno przypomniało, że Jan miał dwóch synów, z których jeden był
mańkutem... Oj, nie urażaj się tym waść - zawołała żywo, opacznie
zrozumiawszy machnięcie ręką pana Filipa, w rzeczywistości oznaczające, że
ostatnią jego troską jest odnalezienie potomstwa stolnika... - nie urażaj
się, gdyż bywali mańkuci słynący przed innymi ze sprawności bojowej, na
przykład, pan starosta przemyski Paprzyca, któren rodził się z
Burakowskiej, z tych Burakowskich, co siÄ™ pieczÄ™tujÄ… PÄ™kosÅ‚awem... Ów
starosta, także mańkut, znany był, że każdego szablą siegnął... Powiadano o
nim, że idąc do boju (bo nie chciał zdradliwie nikogo ranić) powtarzał niby
przyśpiewkę: "Mańkut jestem! mańkut jestem!"... Syn Jana Stolnikiewicza
(zda mi się, że na chrzcie świętym nazwano go Hipolitem) nie wiem, zali się
podobnie o swoim defekcie deklarował, ale cnoty był ogromnej. Skoro
macierz jego miała w klejnocie Samsona, nie mógł jużci zostać ułomkiem...
Pono cztery razy stawał na kobiercu... Wnet przypomnę sobie, z kim...
Wzmianka o czterokrotnych zaślubinach ożwywiała pana Filipa,
przypominając mu ulubiony obecnie przedmiot myśli. Panna Kunegunda
mówiła
dalej, mówiła, deklarowała się własną wiedzą i pamięcią, ani
przypuszczając, że skarby te idą na marne, miotane niby w wodę i
niedoceniane. Słuchacz żeglował myślami daleko, nie słysząc nic z jej
wywodów.
Katarzyna Ożdżanka, primo voto Brochowiczowa, secundo voto Dołężyna,
tertio voto Niesobina, była w tym czasie równie roztargniona. Rozmyślała o
swoim życiu dotychczasowym i o tym, co ono jej jeszcze przyniesie w
przyszłości. Nie miała dotąd szczęścia nieboga, nie miała. Jeszcze z żadnym
z kolejnych panów mężów nie zdążyła się oswoić, jeszcze nie wiedziała, jak
do niego zagadać, czym go ujednać, a czym można rozzłościć, jeszcze się
spłoszona i niepewna plątała po mężowskim dworze, gdy mąż umierał, a ona
po
przykrych i kłopotliwych uroczystościach pogrzebowych wracała do domu.
Nieznośna stara papuga witała ją skrzekiem: "Kahsieńka!!...Kahsieńka!!", a stryj chorąży
niemniej skrzekliwym głosem powiadał: "Ot i wróciłaś... zaraz
mówiłem, że z tego sakramentu nic nie będzie", jak gdyby przewidział, że
Dołęga się zapije, Brochowicz z sąsiadem pokłóci, jakby to była jej,
synowicy, wina!...
Nielekkie było życie ze stryjem, nielekkie, a pono już u niego zostanie
do końca.
Czasem z niejakim zdziwieniem stwierdzała, że z niedawno poznanym
panem
Słotyłą z Drążgowa (gdzie ów Drążgów? bardzo podobno daleko) szersza jest i
śmielsza jest niż z którymkolwiek z mężów, których nazwisko nosiła. Tak się
przy nim bezpiecznie, spokojnie. ...Szkoda tylko - myślała - że taki
ryzykant. Dom rzucił, żeby w chwili kiedy grozi wojna, jakichś zapomnianych
krewniaków szukać! To nie dowodzi statku. Szkoda, szkoda... Och, ona miała
dość ryzykantów, wielkiego animuszu kawalerów, ognistych rębaczy z prochu
i
siarki, pierwszych do bitki i wypitki. Zazwyczaj niewiasty lubujÄ… siÄ™ w
takich właśnie rycerzach i nie chcą słyszeć o innych. Pani Niesobina przeto
nie śmiała nigdy przyznać nikomu, że wręcz przeciwnie, marzyłaby o mężu
spokojnym, łagodnym, co by do walki się nie rwał, z nikim zaczepki nie
szukał, przy którym życie płynęłoby równo i cicho... Cisza... Spokojność...
Marzenie, marzenie, które się nigdy nie ziści...
`pk.
%7łniwa minęły, minęła połowa sierpnia, a nieprzyjaciela nadal nie było.
Tylko wieści nadchodziły coraz grozniejsze i bliższe. Któregoś dnia przeor
Raczkowski przyszedł do zamku, jak to zapowiedział.
Z nietajoną troską spoglądał na wszystko wokoło, nic nie mówiąc. Głową
kiwał. Pan Filip zamierzał wypytywać o przyczynę frasunku, gdy przy bramie
powstał ruch. Dobijali się jacyś jezdni. Na przodzie niewiasta, rosła,
prosta jak świeca, niemłoda. Wjechała przez furtę, zeskoczyła z konia i
rozejrzała się bystro.
- Odpust to, czy jarmark? - zapytała gniewnie Słotyłę, bo był najbliżej.
Nie rozumiał, czego chce, i ukłonił się niepewnie.
- Waść tu dowódcą?
- Broń Boże! - zaprzeczył. - Dowódcą jest pan podstarości Kozłowski...
- Zlijcie. Niech zaraz przychodzi... No, prędzej!
Mógł posłać pan Filip pachołka albo wartownika, ale przerażony
rozkazującym tonem białogłowy, kopnął się sam. Podstarości siedział z
miecznikiem w wieży, gdzie było najchłodniej, i opowiadali sobie ucieszne
gadki. Zaciekawiony, kto by mógł przyjechać, zeszedł szybko za Słotyłą.
Niewiasta stała na dziedzińcu i prętem uderzała się niecierpliwie po
sukni.
- Waść dowodzisz tą babską załogą? - spytała obcesowo podstarościego.
- Jejmość dobrodziejka wybaczy, ale nie wiem, z kim mam zaszczyt...
- Komendantowa Chrzanowska jestem. Anna Dorota z rodu de Frezen.
- Kozłowski do usług. A czym godny małżonek komenderuje?
- Tą oto twierdzą. Zaraz nadejdzie. Pokaż waść kwaterę, żeby pachołcy
mogli rzeczy złożyć...
- To wariatka - szepnął Kozłowski do ucha Słotyle. - Lecę po przeora.
Niech jÄ… zmityguje albo wyegzorcymuje...
Pobiegł. Pan Filip stał niepewnie. Nad wszystko bał się wariatów.
Niewiasta rozglądała się badawczo wokoło.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]