[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ciebie... Zamachnął się, jakby chciał Magdalenę uderzyć. Ale się zatrzymał. Bełkotał
dalej: Nikt tego pojąć nie potrafi... Krew, Ciało... Z tego nic nie wyjdzie... Nic wyjść
nie może... Ja, przyjaciel? zaniósł się jakimś skowytem, ni to szlochem, ni to
chichotem. Nic, nic... Nie chcę dobroci... Nie chcę!
Odepchnął Magdalenę i pobiegł w ciemność. Zamknęła się za nim, jakby zapadła,
czarna zasłona. Jeszcze tylko było słychać, jak biegnie po kamienistej ścieżce. Wyglądało
jakby skierował się w stronę pałacu.
10
Na górze znowu zabrzmiał śpiew:
Oto brama Najwyższego,
przez którą wchodzą sprawiedliwi.
Dziękuję Ci, żeś mnie wysłuchał
i stałeś się moim zbawcą.
Kamień, który odrzucili budowniczy,
zamienił się w kamień węgielny.
Stało się to przez Najwyższego
i cudem jest w naszych oczach...
Gdy skończyli, zaczęli schodzić na dół. Nauczyciel szedł pierwszy. Nie miał twarzy
pogodnej. Malowały się na niej smutek, ból i niepokój, może nawet lęk opanowywany
całym wysiłkiem woli.
U stóp schodów stała Miriam. Matka i Syn zatrzymali się i przez chwilę patrzyli
sobie w oczy. Wydawać się mogło, że się porozumiewają bez słów; że szukają
wzajemnie u siebie wsparcia. Potem padły słowa krótkie, urywane:
Synu...
Tak trzeba, Matko...
To ich godzina...
Na tę właśnie godzinę przyszedłem...
Będę z Tobą...
Będziesz już teraz zawsze ze Mną...
Potem ruszył dalej. Mijając pozostałe kobiety dotykał delikatnie końcami palców ich
czół, jakby je czymś naznaczał. Magdalena upadła na kolana. Akała. Nie mogła oprzeć
się przekonaniu, że zbliża się coś strasznego. Pochylił się nad nią.
Nie płacz powiedział. Dlaczego płaczesz?
Bo ja... Bo ja... szlochała. Tyle zła...
Wszystko zostało zmazane, bo potrafisz kochać. Gdyby wszyscy umieli tak kochać,
Najwyższy przebaczyłby wszystko wszystkim...
I już odchodził. Uczniowie szli za Nim. Spoza wzgórz wytoczył się księżyc. Wielka
błyszcząca kula wznosiła się coraz wyżej, napełniając wszystko srebrną poświatą. W jej
drgającym blasku pochód biało ubranych ludzi wydawał się pochodem duchów.
Uczniowie szli w milczeniu, nic nie mówili. Ich także opanowało uczucie, że zbliża się
coś groznego, że coś krąży wokoło nich jakby niewidzialny złowróżbny ptak.
Schodzili w dół ku dolinie Cedronu, wzdłuż murów miejskich. Mijając narożnik,
wznoszący się zawrotnie wysoko, niby stercząca skała, Nauczyciel zatrzymał się.
Podniósł głowę i przez chwilę patrzył w górę, jakby to miejsce coś Mu przypominało.
Potem ruszył dalej. Minęli potok, weszli w przejście w niskim murku z ułożonych
płaskich kamieni. Zanurzyli się w mrok drzew i tylko co pewien czas przekraczali plamy
blasku podobne do kałuż wody, jakie tworzyła księżycowa poświata przesączająca się
między liśćmi.
Kobiety wysprzątały dom po uczcie, pomyły naczynia. Było postanowione, że aby
nie chodzić samotnie po nocy, zostaną na noc w domu Joanny. Jedyna tylko Salome
miała wrócić do siebie, gdyż dom jej był blisko i przyszedł służący, aby jej towarzyszyć.
Miriam pozostała także. Dom skórnika Natana, u którego mieszkała, był wprawdzie
także niedaleko, ale lękano się, że gdyby została poznana przez wrogów Nauczyciela,
mogła zostać napadnięta.
Rozścielono na podłodze maty i kobiety ułożyły się do snu. Magdalena nie mogła
jednak spać. Trząsł nią niepokój o Nauczyciela tak wielki, że bez przerwy musiała się
przewracać z boku na bok. Nie mogąc wyleżeć postanowiła wstać. Dzwignęła się
z posłania cicho, aby nie obudzić innych. Mimo to zobaczyła w blasku księżyca, który
wpadał przez okno, że Miriam podniosła głowę. Gestem przywołała Magdalenę.
Nie śpisz? zapytała szeptem.
Nie mogę spać. Pójdę...
Dokąd?
Na górę Oliwną. Będę czuwała z daleka, aby ostrzec, gdyby było potrzeba...
Dobrze. Idz. Ale trzymaj się z daleka.
Magdalena przyklękła, a Miriam położyła jej dłonie na głowie.
Niech cię Addonai ma w swojej opiece powiedziała.
Cicho wyśliznęła się z domu. Księżyc płynął po gładkim, czystym niebie i zalewał
wszystko potopem blasku. Zwiat wokoło widoczny był jak w dzień, a jednak wydawał się
inny, zmieniony. Niebo było podobne opuszczonej czarnej kotarze, przetykanej
srebrnymi nićmi. Pod nogami leżały wielkie płaty mechatego cienia. Mury miasta
i górujący nad nimi kształt świątyni były jakby obsypane tysiącami cekinów. Doszła do
schodów i zbiegła nimi w dół. Kiedy mijała pałac Kajfasza, zobaczyła, że mimo pory
nocnej dziedziniec pełen jest ludzi. Nadciągał nocny chłód i na podwórzu paliły się
ogniska. Ludzie przy ogniskach nie spali dochodziły stamtąd gwar i nawoływania.
Twarde głosy męskie mieszały się z jazgotem kobiecym, krzyki, podobne do komend,
z wybuchami śmiechu.
Schodziła w dolinę niby do piwnicy. Nie chcąc nakładać drogi, aby dojść do mostku,
przeszła strumień w bród. Woda wydawała się lodowata. Nocny chłód, zwykły
w miesiącu Nissan, był najostrzejszy przed świtem. Za chwilę, myślała, trawę pokryje
szron, który dopiero spije słońce.
Znała miejsce, w którym zwykł był spędzać noce Nauczyciel, gdy nie przychodził do
Betanii. To była właśnie ta łączka ze skałą pośrodku, która jej kiedyś wydała się tak
bardzo podobna do łąki i skały w Massylii. Aączkę otaczały grube, powęzlone drzewa
oliwne. Aby dojść do niej, trzeba było wejść na obszar ogrodzony niskim murkiem,
minąć tłocznię oliwy. Dopiero potem zanurzało się w gąszcz drzew i krzewów. Było tu
ciemno i cieplej, gdyż gałęzie przechowywały skwar dnia. Przez gęstwinę biegła wąska
ścieżka. Postępowała nią cicho i ostrożnie. Minęła zagłębienie, w którym leżało kilku
śpiących ludzi owiniętych w płaszcze. Jej ciche kroki nie obudziły żadnego. Policzyła
wzrokiem leżących. To nie byli wszyscy Nauczyciel swoim zwyczajem musiał spać
gdzieś na boku.
Poszła dalej. Po kilkunastu krokach z mroku wynurzyła się na zalaną blaskiem
księżycowym łąkę. Zatrzymała się na jej skraju. To było to właśnie miejsce budzące
niespokojne wspomnienia.
Pośrodku łąki sterczała naga skała. Czerniał w niej otwór może i tutaj było wejście
do groty?
Przed otworem klęczał Człowiek. Poznała od razu wysoką, tak już dobrze znaną
sylwetkę. Niewątpliwie modlił się tak jak wtedy, gdy poszła podpatrywać Go w nocy. To
miał głowę zwróconą w górę, to pozwalał jej opaść, jakby pod ciężarem dzwiganego
brzemienia. Dłonie splótł, palce zacisnął. Modlił się szeptem i choć nie mogła usłyszeć
tego, co mówił, dochodził jej uszu szmer szeptu, niby brzęczenie krążącego owada.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]