[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nie sposób go było zatrzymać. Wszystko z tobą w po-
rządku, Buck?
- W porządku, idioto. Martw się raczej o dom Sama.
Do diabła, dlaczego nie stanąłeś?
- Och, próbowałem. Hamulce są do niczego.
- Myślałam, że w zeszłym tygodniu przywiozłeś czę-
ści zamienne. - Wciąż nie była pewna, czy z Buckiem
rzeczywiście wszystko w porządku. Jak dotąd, nie próbo-
wał wstać.
- Owszem. Przywiozłem, są z tyłu. Miałem zamiar je
zmienić, tylko jakoś... Sam, chyba nie chcesz, aby mnie
aresztowano?
Minęła prawie godzina, zanim udało im się wypchnąć
ciężarówkę z domu i dokładnie zbadać uszkodzenie. Wy-
glądało na to, że remont pochłonie resztę pieniędzy Sama.
O zapłaceniu zaległych podatków nie mogło już być mo-
wy. Poza tym to i tak szalone marzenie. Teraz i ono prys-
ło. W końcu Andrea przekonała Bucka, by Sam odwiózł
go do domu.
Kłócił się przez całą drogę, ale kiedy dotarli na miejsce,
zauważyła ze zdziwieniem, że Buck bez problemu po-
zwolił Samowi odprowadzić się do sypialni. Nie poszła za
nimi. Przebrała się w białe szorty i wypłowiałą bluzkę.
Kiedy Sam zamknął drzwi sypialni i wyszedł na we-
randę, Andrea zapytała z niepokojem:
- Czy aby na pewno nic mu nie jest?
S
R
- Myślę, że nie. Po prostu przeżył mały wstrząs.
Usiadł obok niej na schodach i zaczął wpatrywać się
w kukurydziane pole za podwórzem. Nie drżał nawet je-
den liść. Charakterystyczny dla póznego popołudnia nie-
przyjemny upał oblepiał dom i podwórze jak folia bloku-
jąca zupełnie dopływ świeżego powietrza. Sam usiłował
nie zauważać długich, szczupłych nóg Andrei, nóg, które
wywoływały w jego wyobrazni żar zupełnie inny, bar-
dziej niepokojący.
Tuż obok werandy, pośród pokrytych słomą grządek,
rosły żółtopomarańczowe kwiaty. Sam rozpoznał je bez
trudu. Mieszkał kiedyś z matką w wynajętym domu,
gdzie poprzedni lokatorzy zostawili wielką donicę pełną
tych kwiatów. Matka nazywała je żartobliwie złotymi du-
katami, wesołymi, złotymi dukatami. Wypowiedział na-
zwę na głos.
- Tak - potwierdziła Andrea. - Moja matka hodowała
je zaraz po ślubie. Potem stały się już częścią tradycji ro-
dzinnej, więc rosną tu do dzisiaj. Kiedy na nie patrzę, wy-
obrażam sobie mamę.
- Co się z nią stało?
- Odeszła. Kiedy miałam dwa lata, pewnego dnia po
prostu się spakowała i odeszła.
- Nie rozumiem tego. Moja matka nigdy mnie nie opu-
ściła, nawet wtedy, gdy sytuacja wydawała się bezna-
dziejna. Chociaż może włóczenie się od jednego zabitego
dechami miasteczka do drugiego nie jest w sumie takie
złe. - Wstał i wyszedł na podwórze.
Andrea również powstała, spojrzała za siebie na dom.
- Ty i twoja matka, Buck i ja. Zmieszne, prawda? Jak
dziwnie się wszystko układa.
Powoli wspięli się na zarośnięte jabłoniami wzgórze.
Zmartwienia spowodowane kolejnym wypadkiem Bu-
cka, rozmową o matce i wspomnienie Dawida nałożyły
się na siebie w umyśle Andrei, tworząc coś w rodzaju re-
S
R
akcji łańcuchowej. Dziewczyna była bliska płaczu. Czu-
ła, jak łzy napływają jej do oczu, i jednocześnie cieszyła
się, że Sam nie mógł ich dostrzec w słabnącym świetle
póznego popołudnia.
Powiał lekki wiatr, słońce skryło się za kępą wysokich
sosen, a cień, rzucany przez olbrzymie konary starego
drzewa, dawał przyjemny chłód. Małe zielone owoce wi-
siały pośród gałęzi. Chór żab i świerszczy wypełniał ciszę.
- Andrea?
Stanął za nią. Czuła jego obecność, jak gdyby byli sple-
ceni z sobą niewidzialną liną. Dotknął jej ramienia.
- Przepraszam. To, co dla mnie jest miłym wspomnie-
niem, w twoich myślach przywołuje przykre obrazy.
- To nie moja wina, Sam. Mam swoje słabe punkty. Na
ogół nikomu o tym nie mówię.
Odwrócił dziewczynę do siebie i szorstkimi palcami
uniósł jej podbródek. - Wciąż masz Bucka. Ja nie mam
nikogo. A teraz jeszcze to uszkodzenie domu.
- Wiem, Sam. Przepraszam.
- Andreo, kochana, proszę. Pozwól mi wziąć cię w ra-
miona.
- Tak. - Poddała się jego objęciom i przylgnęła moc-
no. Przez dłuższy czas trzymał ją tak, pieszcząc dłonią jej
plecy i ramię. Nie całował, tylko nosem dotykał policzka
i szeptał do ucha czułe słowa. Potrzebował bliskości An-
drei i ona to rozumiała. W nagłym olśnieniu uświadomiła
sobie, że pragnie tego mężczyzny.
- To wydaje się słuszne - powiedział przytłumionym
głosem. - To, że jesteśmy tak blisko. Nie chcę jednak cię
zranić.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]