[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wciąż się w Mary wpatrując.
- Dobra z ciebie dziewczyna -
powiedział. - Lubię cię, Mary.
Masz głowę na karku i jesteś
odważna, byłabyś dobrą
towarzyszką dla mężczyzny.
Powinnaś była urodzić się
chłopcem.
Nabrał do ust koniaku,
posmakował go językiem,
uśmiechając się głupawo, a
potem mrugnął do Mary i wskazał
palcem butelkę.
- Na południu ten trunek jest
na wagę złota - rzekł. -
Najlepszy, jaki istnieje. Sam
król Jerzy nie ma w swoich
piwnicach lepszego koniaku. A
mnie ile on kosztuje? Nic, ani
pensa. W "Jamajce" pije się za
darmo.
Roześmiał się i wysunął
język.
- To niebezpieczna gra, Mary,
ale godna mężczyzny. Z
dziesięć, ze dwadzieścia już
razy byłem o włos od zguby.
Gonili mnie uzbrojeni ludzie i
kule świstały mi we włosach.
Ale nie złapią mnie, Mary,
jestem zbyt przebiegły i za
długo już gram w tę grę. Zanim
się tu przenieśliśmy, byłem w
Padstow, pracowałem na brzegu.
Podczas wiosennych przypływów
raz na dwa tygodnie trafiał się
jakiś lugier. Było nas pięciu,
nie licząc mnie. Ale na drobnej
robocie nie zbija się majątku,
trzeba grać na całego i trzeba
słuchać rozkazów. Teraz jest
nas przeszło stu, pokrywamy
teren od wybrzeża aż do
granicy. Jak Boga kocham, Mary,
dość krwi widziałem w życiu,
dziesiątki razy na moich oczach
zabijano ludzi, ale ta gra nie
da się z niczym porównać, tu
człowiek pędzi ramię w ramię ze
śmiercią.
Dał znak, żeby podeszła,
mrugnął znowu i obejrzał się
przez ramię.
- Chodz - szepnął - chodz tu
bliżej, usiądz przy mnie, żebym
mógł do ciebie mówić. Ty masz
charakter, ja wiem, nie jesteś
strachliwa jak twoja ciotka.
Powinnaś być moją wspólniczką.
- Chwycił Mary za ramię i
posadził na podłodze obok swego
krzesła. - To ta przeklęta
trucizna robi ze mnie durnia -
mówił dalej. - Kiedy mnie
chwyta, staję się słaby jak
szczur, sama to widzisz. I
dręczą mnie sny, zmory, widzę
różne rzeczy, których bym się
na trzezwo nigdy nie przeraził.
Do wszystkich diabłów, Mary,
zabijałem ludzi tymi oto
rękami, wdeptywałem ich pod
wodę, tłukłem ich kamieniami i
nic to dla mnie nie było,
spałem potem jak dziecko. Ale
kiedy jestem pijany, widzę ich
we śnie. Widzę ich bladozielone
twarze, gapiące się na mnie
oczami wyjedzonymi przez ryby.
Niektóre są poszarpane i ciało
zwisa z kości pasmami, inne
mają wodorosty we włosach...
Była raz kobieta, słuchaj,
Mary, czepiała się tratwy.
Miała dziecko na ręku,
rozpuszczone, mokre włosy
kleiły się jej do pleców.
Statek był blisko na skałach,
rozumiesz, a morze gładkie jak
lustro, wszyscy byli żywi, cała
gromada, ilu ich tam było. Woda
miejscami nie sięgała wyżej niż
do pasa. Wołała do mnie o
ratunek, Mary, a ja kamieniem
rozwaliłem jej twarz.
Przewróciła się do tyłu, ręce
jej biły o tratwę. Puściła
dziecko, wtedy uderzyłem ją
znowu. Patrzałem, jak toną w
wodzie głębokiej na cztery
stopy. Mieliśmy wtedy pietra,
baliśmy się, że ktoś z nich
wydostanie się na brzeg...
Pierwszy raz zapomnieliśmy o
odpływie. Za pół godziny
mogliby przejść po piasku suchą
nogą. Musieliśmy zatłuc ich
wszystkich kamieniami, Mary,
musieliśmy połamać im ręce i
nogi. Tonęli w naszych oczach
jak ta kobieta z dzieckiem,
chociaż woda nie sięgała im
nawet do ramion, tonęli, bośmy
ich walili kamieniami, tonęli,
bo nie mogli ustać na nogach...
Przysunął twarz do twarzy
Mary, jego oczy, usiane wokoło
czerwonymi plamkami, spoglądały
jej prosto w oczy, czuła na
policzku jego oddech.
- Nie słyszałaś nigdy o
zbójcach nadmorskich, o
rozbijaczach? - wyszeptał.
Zegar w hallu wybił pierwszą
i pojedyncze to uderzenie
zabrzmiało w powietrzu jak
dzwon na trwogę. %7ładne z obojga
nie poruszyło się. W kuchni
było bardzo zimno, ogień na
kominku wypalił się
doszczętnie, z otwartych drzwi
wiało. %7łółty płomień świecy
chwiał się i migotał. Wreszcie
Joss Merlyn wyciągnął ręce i
ujął dłoń Mary. Dłoń ta była
nieruchoma, bezwładna, jakby
martwa. Może dostrzegł wyraz
straszliwego przerażenia, który
zastygł na twarzy dziewczyny,
bo cofnął rękę i odwrócił oczy.
Wpatrując się w stojącą przed
nim pustą szklankę, bębnił
palcami po stole. Mary, skulona
przy nim na podłodze, patrzała,
jak mucha pełznie po jego ręce.
Przebrnęła przez krótkie czarne
włosy, potem przebiegła po
nabrzmiałych żyłach i dotarła
do czubków długich, smukłych
palców. Mary przypomniała
sobie, ile niespodziewanego
piękna i gracji miały te palce,
kiedy krajały dla niej chleb
pierwszego wieczoru, jak
potrafiły być delikatne i
zręczne. Teraz, gdy tak bębniły
po stole, ujrzała w wyobrazni,
jak ujmują ostry kamień i
zaciskają się na nim, ujrzała,
jak kamień śmiga w powietrzu...
On znów skinął na nią. Ruchem
głowy wskazał tam, skąd
dobiegło tykanie zegara.
- Słyszę to czasem w głowie -
powiedział ochrypłym szeptem -
a kiedy przed chwilą wybiła
pierwsza, zabrzmiało to jak
pława dzwonowa w zatoce.
Zachodni wiatr przynosi
niekiedy te dzwięki: raz_dwa,
raz_dwa, dzwon bije
nieustannie, jak gdyby dzwonił
umarłym. Słyszę go we śnie,
słyszałem go dzisiaj. %7łałobne,
nieznośne jest dzwonienie pławy
w zatoce, Mary. Działa na
nerwy, aż się chce krzyczeć.
Kiedy się pracuje na wybrzeżu,
trzeba podpłynąć do takiej
pławy łodzią i zakneblować
dzwon, owinąć mu serce flanelą.
Wtedy robi się cicho. Może
akurat wypada pochmurna noc, na
wodę kładzie się biała mgła, a
do zatoki zbliża się właśnie
statek, węszący za tropem jak
pies gończy. Słucha, czy nie
odezwie się dzwon, ale znikąd
nie ma żadnego dzwięku. Wtedy
rusza naprzód we mgle - i
płynie prosto na nas, Mary.
Widzimy wówczas jak wzdryga się
nagle, uderza o skały, a potem
już chwyta go przybój.
Sięgnął po butelkę i małym
strumyczkiem nalał trochę płynu
do szklanki. Powąchał trunek,
upił go trochę i potrzymał w
ustach, nie przełknął.
- Widziałaś kiedy muchy w
pułapce z melasą? - spytał. Ja
widuję ludzi w pułapkach. Tkwią
w olinowaniu jak rój much i
krzyczą z przerażenia na widok
przyboju. Oblepiają reje
zupełnie jak muchy, czarne
kropki ludzkie. Widywałem, jak
statek rozpada się pod nimi, a
oni lecą do morza i usiłują
dopłynąć do brzegu. Ale jeśli
nawet dopłyną, czeka ich tam
śmierć.
Otarł usta wierzchem dłoni i
spojrzał na dziewczynę.
- Umarli nie zdradzają
tajemnic, Mary.
Kiwał głową, lecz twarz jego
zwęziła się nagle i znikła jej
sprzed oczu. Mary nie klęczała
już na podłodze kuchennej,
ściskając rękami blat; była
znów dzieckiem i biegła obok
ojca w kierunku skał St.
Kevern. Ojciec po chwili
podniósł ją i posadził sobie na
ramionach, wraz z nimi zaś
biegli inni ludzie, krzycząc i
nawołując. Ktoś wskazał na
dalekie morze, i Mary trzymając
się kurczowo ojcowskiej głowy,
ujrzała kołyszący się bezradnie
na powierzchni wielki biały
statek z połamanymi masztami i
żaglami ciągnącymi się po
wodzie. "Co oni robią?" -
zapytało dziecko, którym wtedy
była, ale nikt nie
odpowiedział, wszyscy stali jak
wryci i wpatrywali się,
przerażeni, w statek, który
kołysał się i zanurzał. "Niech
się Pan Bóg nad nimi ulituje" -
rzekł ojciec, a mała Mary
zaczęła płakać i wołać matki,
która wyszła natychmiast z
tłumu, wzięła ją na ręce i
odeszła z nią dalej, tam, skąd
nie widać było morza. Tu
wspomnienie się urywało,
historia nie miała zakończenia,
ale kiedy Mary podrosła i nie
była już dzieckiem, matka
opowiadała jej, że byli w St.
Kevern akurat wtedy, gdy wielka
barkentyna rozbiła się o grozne
skały i poszła na dno z całą
załogą i pasażerami na
pokładzie. Mary wzdrygnęła się,
westchnęła, i znów zamajaczyła
przed nią twarz wuja w
[ Pobierz całość w formacie PDF ]