[ Pobierz całość w formacie PDF ]
tego zuchwalca, zostanie małżonkiem księżniczki.
Sire! Kiedy mamy przystąpić do dzieła?
Natychmiast! odpowiedział król.
Tegoż samego dnia o wieczornej porze trzej przyjaciele siedzieli przy stole w oberży de la
Devinire, poprzednio zwanej oberżą Pod Jeżozwierzem , a którą przechrzcił sam Rabelais
odwiedzający ją często.
Oberża ta, położona w samym sercu Paryża, to znaczy przy wylocie ulicy św. Dionizego,
była utrzymywana przez małżonków Gregoire. On, z dolegliwościami wątroby, otyły, urzę-
dował zawsze przy ognisku, nad którym piekło się przeróżne ptactwo. Był to dzielny czło-
wiek albo przynajmniej taki, którego zawsze nazywano dzielnym człowiekiem. Zajmował się
sprzedażą wina po możliwie najwyższej cenie i, nie wtrącając się do żadnych spraw tego
świata, dbał jedynie o powiększenie swych oszczędności. Ona była typem wygadanej bystro-
okiej kumoszki. Mistrz Rabelais, wielki znawca, przezwał ją soczystą i tłuściutką przepiór-
ką z dziobkiem nadstawionym do pocałunku . Pani Gregoire była zachwycająco pulchna,
jednakże nie nadmiernie, i miała wszędzie dołki: na policzkach, na podbródku i na białych,
zawsze obnażonych łokciach. To ją właśnie mistrz Rabelais skłonił do zmiany szyldu oberży,
gdyż chcąc mu się przypodobać i zasłużyć na miano boskiej nie mogła mu niczego odmó-
wić.
Oberża de la Devinire była tłumnie odwiedzana przez Paryżan; był tam pewien gatunek
wina andegaweńskiego, wprowadzonego w modę przez tegoż Rabelais'go, i smaczna kuchnia.
Małżeństwo Gregoire miało jedną jedyną pociechę, którą obdarzył je chyba sam diabeł.
Wypędek ten, liczący podówczas mniej więcej lat piętnaście, chociaż wyglądał zaledwie na
dwanaście, był chudy i wątły, zle ubrany, lecz chytry i zwinny jak małpa. Miał na imię Lan-
dry, a bywalcy oberży dodali jeszcze do tego imienia dodatkową nazwę, mając na myśli jego
mały wzrost: Landry-Knot.
Otóż owego wieczoru trzej przyjaciele zasiedli przy stole w oberży de la Devinire. Przed
nimi stała butelka andegaweńskiego wina.
Sala ogólna, wielka, piękna, przybrana w naczynia miedziane, porozstawiane na półkach,
mieściła dużo pięknie wywoskowanych stołów i jeszcze więcej rzezbionych taboretów. Było
tam również sporo mniejszych salek dla gości pragnących upijać się bardziej kameralnie: na-
zywano je separatkami. W jednej z takich separatek trzej nierozłączni przyjaciele zasiedli
przy winie, po skończonej służbie w Luwrze.
Najważniejszą rzeczą jest zabrał głos Sansac, podtrzymując rozmowę rozpoczętą już w
drodze dowiedzieć się, czy...
Przerwał, szukając odpowiedniego wyrazu, lecz towarzysze zrozumieli go od razu.
Tak odparł d'Ess. Powiadając bowiem, że...
Tam do licha! zawołał La Chtaigneraie. Nie ma żadnych dowodów! To tylko ta sta-
ra gadatliwa sroka Diana rozpuszcza tę wersję. Powinna by trzymać język za zębami. A
zresztą, gdyby nawet tak było... dodał z cynizmem.
72
O, przepraszam wtrącił d'Ess. Wcale mi się nie uśmiecha małżeństwo z kochanką
innego.
Nawet gdyby tym innym był Franciszek I de Valois, król Francji, przeznaczający w po-
sagu posiadłości Fontainebleau?
Trzej przyjaciele spoważnieli i spojrzeli po sobie, a Sansac mówił dalej:
Nie rozumiem, po co wszczynamy ten spór? Co za sens dyskutować nad szczegółem,
którego nie znamy? Zgadzamy się na propozycję króla czy też nie?
Ja się zgadzam! oświadczył La Chtaigneraie.
Ja również dodał d'Ess.
I ja! zakończył Sansac.
Po pozbyciu się tej troski natury moralnej, która ich zresztą niewiele obchodziła, trzej
przyjaciele wybuchnęli śmiechem, wychylili kubki i kazali podać świeżą flaszkę.
La Chtaigneraie mówił dalej:
Postanowione więc tedy, że połączymy nasze wysiłki, aby pochwycić włóczęgę. Każdy z
nas sam doznałby może zawodu, razem na pewno zwyciężymy.
Zgoda! odpowiedzieli dwaj pozostali.
Należy tylko ustalić, kto z nas trzech poślubi ślicznotkę. Sposób, jaki wam proponowa-
łem...
Zgadzamy się na to!
Kości! wykrzyknął La Chtaigneraie donośnym głosem.
Pani Gregoire, uprzejma i usłużna, przyniosła je sama. Gdy drzwi się za nią zamknęły,
Sansac pochwycił w rękę kubek.
Zaczynam! zawołał.
Potrząsnął silnie i wyrzucił kości na stół.
Jedenaście! zawołał z widocznym wzruszeniem.
Teraz moja kolej rzekł d'Ess.
Lekko poruszony zakręcił kubkiem i wytrząsnął jego zawartość.
Cztery! powiedział rozczarowany, po czym zerwał się z miejsca i cisnął metalowym
kubkiem o ścianę.
A teraz ja! rzekł La Chtaigneraie podnosząc kubek. Włożył kości do środka i potrzą-
sając nimi, zapytał: Czekajcie chwilę, a jeśli wyrzucę również jedenaście, to co wtedy?
Zaczniemy na nowo! zawołał d'Ess z iskierką nadziei.
Będziemy rzucać jeszcze raz, ale tylko La Chtaigneraie i ja! oświadczył brutalnie
Sansac.
La Chtaigneraie rzucił kości i krzyknął ochrypłym głosem:
Dwanaście!
Sansac zaklął straszliwie.
Ja poślubię Hiletkę, księżnę de Fontainebleau, w dniu, w którym pochwycimy włóczęgę!
obwieścił z triumfem La Chtaigneraie.
Radosny uśmiech zajaśniał na jego twarzy, dwaj kompani skinęli głową na znak zgody,
tłumiąc w duszy wściekły gniew. Potem wszyscy trzej przypasali szpady i opuścili oberżę
Tak to Hiletka Chantelys została narzeczoną Franciszka de Viconne, pana La Chtaigne-
aie a.
73
ROZDZIAA XIX
CYGANKA
Owej pamiętnej nocy, kiedy mieszkańcy Dzielnicy Cudów powrócili z napadu na Luwr,
cała ta część Paryża przedstawiała zaiste ciekawy widok.
Pośrodku dużego kwadratowego placu położonego między brudnymi domami tkwiła wy-
soka pika z kawałkiem padliny. Dokoła rozpalono wielkie ogniska. Na stołach ustawiono
dwie beczki wina, każdy mógł utoczyć go sobie, ile chciał. Dokoła ognisk zgromadziły się
tłumy, kobiety opatrywały licznych rannych, trzej zabici, przyniesieni z pobojowiska, zostali
złożeni na stołach, a zebrane wokół nich stare kobiety lamentowały śpiewnie, głosząc cnoty
poległych. Tłum zgromadzony na placu milczał.
Wyprawa ta zbudziła w sercach żebraków duży niepokój i przeczucie nowego, jeszcze za-
cieklejszego starcia nie wyobrażali sobie, aby na tym mogło się skończyć. Wszyscy byli w
pogotowiu, wyczekując nieprzyjaciela, mężczyzni nie odpasywali broni, kobiety budowały
pośpiesznie barykady na wszystkich uliczkach wiodących do placu. Dokoła tej improwizo-
wanej twierdzy wystawiono posterunki i straż, która czuwała również dalej, aż pod samym
Luwrem.
Manfred został przeniesiony do jednego z domów położonych w samym środku Dzielnicy
Cudów, gdyż Lanthenay uważał, że ich mieszkanie przy ulicy Froidmantel nie było bezpiecz-
ne. Nie opuszczający przyjaciela ani ,na krok Lanthenay zajął miejsce przy jego łóżku. We-
zwana matka Gypsie jęła opatrywać jego rany. Smarowała je zrobioną przez siebie maścią,
owinęła w bandaże, położyła kompresy, czyniąc to z taką zręcznością i tak szybko, że ranny
zaledwie czuł dotknięcie jej palców.
Skończone! oświadczyła. Trzy dni leżenia cię uzdrowią. Po czym dodała wzrusza-
jąc ramionami: To nie rany po szpadzie, to ukłucia szpilki,
Manfred kiwnął potakująco głową.
Nasi mierzą lepiej, gdy chcą trafić mówiła dalej stara w zamyśleniu, przenosząc spoj-
rzenie z Manfreda na Lanthenaya.
Manfred wpatrzył się w przyjaciela. Nie wszczynali ze sobą rozmowy, nie było jeszcze
żadnych wyjaśnień. Nic tylko trochę więcej czułości braterskiej w spojrzeniu i w tonie, ja-
kim mówili o rzeczach banalnych, ale to właśnie świadczyło, że w ich sercach nie pozostało
śladu po przelotnym nieporozumieniu.
Uściskali się i... słowa były już niepotrzebne.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]