[ Pobierz całość w formacie PDF ]
schodach; przednie łapy pompują w górę i w dół, wielki łeb kołysze się na boki,
język wywieszony, zmrużone ślepia wbite w Adama.
- Chcesz do domu, chłopaku?
Hnnn, hnnn.
W chwilach zwiększonej wrażliwości Adam myśli, że pies uczy go nowego
słownictwa. Różne dzwięki na różne okazje. Hnn znaczy No jasne". Rroorr:
Rozumiem, stary". Albo: Zjedzmy coś". A może: Jak ci się podobał mecz?"
Wychodzą na Fort Street i ruszają na wschód. Najgorsza duchota minęła, znad
oddalonego o kilometry morza wieje lekki wiaterek. Cienie znaków drogowych i
budynków, porzuconych wózków na zakupy malują na chodniku jurajskie kształty.
Odgłosy ulicznego ruchu i kolejki dojazdowej zagłuszają śpiew ptaków. Adam czuje
raczej, niż słyszy cichy warkot, przechodzący po smyczy jak po drucie telegrafu do
jego spoconej dłoni. Patrzy w dół, pitbul ma sierść na karku zjeżoną jak szczotka. W
zasięgu wzroku żadnego innego zwierzęcia; Chance nie szarpie też smyczy. Nie ujada
na całe gardło, jedynie warczy. 1 napiera na nogi Adama. Przed nimi tylko jakiś
starszy człowiek stoi na przystanku. Wtedy Adam dostrzega, że pies ogląda się w tył.
Nie noszą już grubych bluz, więc Adam nie jest pewien, czy to ci sami chłopcy,
których spotkał wcześniej, ale zachowanie Chance'a świadczy, że ich zna. Podchodzą
do Marcha, zatrzymują się w takiej odległości, że nawet gdyby popuścił smyczy, pies
by ich nie sięgnął.
- Wciąż masz mojego psa, człowieku - oskarża szczuplejszy, wskazując najpierw
Chance'a, potem siebie. - Należy do mnie.
- Już nie. - Adam nie da się zastraszyć gówniarzom. W biały dzień widzi, że to
tylko nastolatki, dzieciaki w wieku Ariel. Jest samotnym białym w ich dzielnicy, ale,
na Boga, towarzyszy mu silny pies. Prostuje się na pełną wysokość. - Chcecie go? To
spróbujcie sobie wziąć.
Chłopaki spoglądają po sobie, jakby wyzywali się na pojedynek: kto wyrwie smycz
z ręki Adama. Patrzą na Chance'a, ten szczerzy się i szczeka, agresywnie tłukąc
ogonem na boki. Adam ledwie go utrzymuje. Chętnie by powtórzył: Chodzcie i go
wezcie", ale tego nie zrobią, nie mogą się wystarczająco zbliżyć. To gnojki, które
zgrywają twardzieli, bo tego się od nich oczekuje. Adam sam był kiedyś twardym
dzieciakiem. Musiał być, żeby przetrwać. Może na jego ulicach nie panowały tak
wredne zasady, ale i tak nie żyło się łatwo. Może te dzieciaki też nie miały pełnych
rodzin. Może wychowały się w domach zastępczych.
Może łączy go z nimi coś więcej niż chęć posiadania tego pitbula.
- To mój pies. Nie wasz. Może kiedyś, ale już nie. Jasne?
Chłopaki jednocześnie włączają swoje iPody, odwracają się i znikają.
- Niezle im nagadaliśmy. - Adam sięga w dół, żeby uspokoić Chance'a. Zapewnić
go, że wszystko w porządku.
Z początku byłem trochę zagubiony, kiedy zostawiał mnie na podwórku. Sam
wchodził do budynku - wtedy pachniał sobą, a gdy wychodził, pachniał jedzeniem i
innymi ludzmi. Chyba trochę uderzyła mi do głowy woda sodowa. Dlaczego mam
warować na podwórku jak zwykły kundel? Potem uświadomiłem sobie, że siedzenie
tuż pod oknem, z którego dobiegają zapachy dobrego jedzenia, jest przyjemne. Poza
tym dostawałem różne smakołyki, okrawki mięsa, a czasami kość do zabawy od
człowieka w wielkiej czapce. I nie było dookoła nikogo, kto zagrażałby mojemu
posiadaniu tych skarbów. Tylko ja. Bardzo lubiłem też leżeć w cieniu schronienia,
które mi zbudował mój człowiek, z miską pełną wody i kością pod brodą. Wkoło
biegały gołębie, gruchały i się parzyły. Z jednej strony zapora mnie ograniczała, z
drugiej - zatrzymywała bezdomne zwierzęta. Jako pies nie umiem powiedzieć, jak
długo trwało to wygodne bezrobocie, ale miałem wrażenie, że na ulicach dorosło całe
nowe pokolenie czworonogów. Innymi słowy, nikogo nie znałem. Dlatego broniłem
tego prostokąta podwórka, wytyczonego przez barierę wzniesioną ludzkimi rękami.
Szczekałem i warczałem. Podnosiłem nogę przy słupkach. Zachowywałem się
groznie i zaborczo. Czasami, zwłaszcza suki, ignorowały moje zle maniery i mimo
wszystko podchodziły do ogrodzenia. Siatka to przeszkoda, ale nie nieprzenikniona, i
nosy stykały się z rejonami powitalnymi. Przepraszająco merdałem ogonem.
Zachowywały się w porządku. W większości.
Był taki jeden pies. Kawał mięśniaka. Nie sprawiał wrażenia wojownika, ale
wyraznie nie należało z nim zaczynać. Miał obcięty ogon i nosił kikut wysoko
uniesiony, jakby miał się czym chwalić. Stał się częstym gościem, ale nigdy nie
przeszła mu chęć, żeby mi rzucać wyzwania. Warczeliśmy na siebie przez płot, on
kpił z mojego uwięzienia, ja ciskałem w niego obelgami. Gdybym tylko otworzył
furtkę, pokazałbym mu to i owo. Jedynie on mnie prowokował. Musiałem sprawdzić
wytrzymałość furtki i zaczynałem się na nią rzucać. Wtedy zazwyczaj ktoś się
zjawiał i kładł temu kres. A tchórz uciekał, zakrywając tym swoim kikutkiem
odbytnicę. Niezle ci dałem popalić, co?
Bardzo często niektórzy ludzie wychodzili z budynku i siadali na schodach.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]