[ Pobierz całość w formacie PDF ]
auta i cicho zatrzasnęła drzwi. Dołączyła do Jake'a przy
otaczającym ranczo parkanie z drutu kolczastego. Miał on
zniechęcać do ucieczki bydło, ale dla Jake'a nie stanowił
żadnej przeszkody. Bez słowa przydepnął butem dolny rząd
drutu, ręką ostrożnie uniósł górny i po chwili Zoe bezpiecznie
znalazła się po drugiej stronie. Za chwilę i on tam przeszedł.
Kiedy od razu mocno wziął ją za rękę, spojrzała na niego
zdziwiona.
- Muszę być pewien, że jesteś blisko - szepnął. - Chcę
cały czas wiedzieć, gdzie jesteś. Uważaj.
Z tym ostrzeżeniem pociągnął ją za sobą w zarośla.
Gałęzie smagały im twarze, kolce czepiały się ubrania,
włosów, skóry. Choć starał się sobą osłaniać Zoe, nie na wiele
się to zdało. Mimo że robiło się coraz ciemniej, nie chciał
ryzykować i cały czas trzymali się zarośli. Biegnąca w pobliżu
wysypana żwirem dróżka byłaby dużo wygodniejsza, ale tam
ktoś mógłby ich zauważyć.
W milczeniu wchodzili coraz głębiej na teren rancza.
Nagle znalezli się na niewielkim pagórku, a u ich stóp,
pośrodku polany wielkości trzech boisk do piłki nożnej, stała
myśliwska chata. Był to odrestaurowany, stuletni wiejski dom
o kamiennych murach, z zielonym dachem i patio,
wychodzącym na olimpijskich rozmiarów basen. Otaczało go
kilka mniejszych chat, jakichś szop czy składzików, w nieco
gorszym stanie, za to bardzo dobrze oświetlonych.
- Cholera! - mruknął przez zęby Jake. Zoe nie mogła się z
nim nie zgodzić.
- No cóż, nikt nie mówił, że będzie łatwo - szepnęła.
- Ale wiesz co? O tej porze większość ludzi siada do
kolacji, więc chyba nie musimy się martwić. Jeśli Lincoln ma
gości, wszyscy na pewno są w środku. No i służba też.
Na myśl o jedzeniu jej żołądek zareagował głośnym,
bezczelnym burczeniem. Jake nawet się uśmiechnął.
- My też coś zjemy, jak tylko się stąd wydostaniemy.
- Rozglądał się dokoła, ale to, co widział, wyraznie mu się
nie podobało. - Jedynym miejscem do ukrycia są te budynki -
zastanawiał się na głos. - Jak się do nich przemkniemy, to
może uda nam się wejść tam od tyłu.
- I z domu nikt nas nie zauważy - dokończyła za niego
Zoe. - Sprawdzimy, co w nich jest, i nikt nawet nie będzie
wiedział, że tam byliśmy.
- Mówisz tak, jakby to był spacerek po parku - mruknął,
nie podzielając jej optymizmu. - Jak ja się mogłem dać ci na to
namówić?
- Mam w tym wielką wprawę. - A poza tym nie mieliśmy
innego wyjścia, dodała w duchu. - No, ruszajmy.
Dziesięć minut pózniej stali już na skraju kępy drzew tuż
przy największym z budynków. Dzieliło ich od niego jakieś
dziesięć metrów, ale w tych okolicznościach wydawało się, że
co najmniej trzysta. Przez chwilę stali nieruchomo i
nasłuchiwali. Wiatr się wzmagał, gdzieś stukały poruszane
nim drzwi. Nawet jeśli na terenie były psy, to na pewno spały
sobie spokojnie w jakiejś ciepłej psiarni.
- Chyba nikogo tu nie ma - szepnęła Zoe. - Próbujemy?
Jake skinął głową i ruszył pierwszy. Ledwo jednak zrobił
pierwszy krok, nie wiadomo skąd z ciemności wynurzyły się
światła dżipa, zmierzającego żwirowaną drogą prosto na nich.
Wiedząc, że za chwilę ich oświetli, Jake błyskawicznie padł
na ziemię, pociągając za sobą Zoe. W tym samym momencie
auto przejechało zaledwie dziesięć metrów od nich, nawet nie
zwalniając.
Wtuleni w siebie, dalej leżeli bez ruchu. Słyszeli trzask
otwieranych i zamykanych drzwi, potem dobiegł ich głos
Lincolna.
- No, w samą porę. Już myślałem, że stchórzyłeś. Nowo
przybyły, najwyrazniej kierowca dżipa, tylko parsknął
śmiechem.
- Akurat! Muszę wygrać od ciebie te tysiąc papierów.
Jaką mamy prognozę?
- Zimno i pochmurno. Idealna myśliwska pogoda.
Wciąż rozmawiając, obaj mężczyzni weszli do domu i
zatrzasnęli za sobą drzwi. Jake upewnił się, że Lincoln jest
właśnie tu. Tak jak podejrzewał.
Usiadł wygodniej i przytulił do siebie Zoe. Tylko dlatego,
że naprawdę zrobiło się zimno.
- Wszystko dobrze? - szepnął.
Porażona jego bliskością, była w stanie tylko skinąć
głową. Było jej wręcz gorąco. Nie! Szybko wysunęła się z
jego objęć.
- Musimy się rozejrzeć i jak najszybciej wracać do Austin
- mówiła podniecona, unikając jego spojrzenia.
- Robi się pózno, a czeka nas jeszcze długa droga.
Jake w milczeniu wpatrywał się w nią w ciemności.
Wiedział, co się stało. Wiedział, że na jedną bardzo krótką
chwilę zapomniała o grożącym im niebezpieczeństwie. %7łe
marzyła tylko, by być w jego ramionach i całować go. Tak jak
on. Nie!
- No to rzeczywiście ruszajmy, zanim znów przyjedzie
jakiś spózniony gość - mruknął, zły na siebie, ale i na nią.
Jeszcze raz szybko rozejrzał się dokoła. Wszędzie było
ciemno i cicho. Kilkoma szybkimi susami przebiegł te kilka
metrów dzielących ich od najbliższej szopy i z bijącym sercem
czekał, aż Zoe dołączy do niego.
Drzwi do szopy, o dziwo, nie były zamknięte. Klamka
ustąpiła już przy lekkim nacisku. Jake puścił Zoe pierwszą,
potem wsunął się sam do ciemnego wnętrza i zamknął drzwi.
- Poczekajmy chwilę, aż nasze oczy przywykną do
ciemności - szepnął.
- Nie trzeba, mam przy kluczach miniaturową latarkę.
- Zoe szukała jej w kieszeni kurtki.
W szopie nie było okien, wiec nie musieli się bać, że ktoś
zobaczy światło. Zoe włączyła latarkę, omiotła nią wnętrze i...
oboje aż podskoczyli. Tuż przed sobą mieli ciężarówkę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]